Top ten: Walentynki nieheteronormatywne
Walentynki to czas miłości. Ten dzień w roku, kiedy wszyscy mogą bezpretensjonalnie obnosić się ze swoimi uczuciami. Wszyscy? Czy naprawdę akceptujemy wszelkie rodzaje uczuć? W ten wyjątkowy dzień chcemy dodać od siebie cegiełkę tolerancji i pokazać, że kochać można różnie. Że naprawdę można. Oto zestawienie najciekawszych ekranowych nieheteronormatywnych relacji.
1. Wszyscy główni bohaterowie z „Sense8”
Długo zastanawiałem się nad tym, która z nieheteronormatywnych par z serialu sióstr Wachowskich jest moją ulubioną. Z jednej strony mamy transgenderową hakerkę Nomi i jej dziewczynę Amanitę, tworzące power couple; dziewczyny którym nic nie jest straszne i które wspólnymi siłami potrafią pokonać każde czyhające na nie zło. Z drugiej – Lito i Hernando – przeuroczych gejów, którzy wytworzyli sobie swój mały świat z bajki w homofobicznym świecie, w którym Lito, będąc gwiazdą filmową, musi ukrywać swoją tożsamość.
Ostatecznie doszedłem jednak do wniosku, że wcale nie muszę wybierać. Co więcej – swój wybór mogę rozszerzyć na wszystkich głównych bohaterów „Sense8”. Bo choć są tu związki heteroseksualne, to nie ma związków normatywnych. Serial Wachowskich to opowieść o ósemce ludzi z różnych stron świata, którzy z niewiadomych przyczyn zaczynają czuć ze sobą parapsychiczną łączność. Pod przykrywką porywającego thrillera science fiction kryje się tu opowieść o płynnej tożsamości i miłości nie znającej granic. Fascynujące, a zarazem przezabawne są sceny, w których heteroseksualni bohaterowie, poprzez identyfikację z bohaterami nieheteroseksualnymi, zaczynają odkrywać pociąg do osób tej samej płci – i odwrotnie. „Sense8” to w gruncie rzeczy pochwała poliamorii i panseksualności. Miłość może działać w każdą stronę i w każdym układzie, pod warunkiem, że jest konsensualna – zdają się mówić siostry Wachowskie. Ja im wierzę.
PŚ
2. Lake i Pan Peabody z „Gerontofilii”
Czy osiemnastolatek może zakochać się w starszym mężczyźnie, który mógłby być jego dziadkiem albo nawet pradziadkiem? Bruce LaBruce udowadnia, że tak. W swojej komedii romantycznej na opak opowiada historię Pana Peabody i opiekującego się nim w domu spokojnej starości Lake’a. Jest tu wszystko, czego można się spodziewać po typowych hollywoodzkich komediach spod znaku „chłopak spotyka dziewczynę” – tyle, że to nastolatek spotyka staruszka. Choć od początku wiadomo, że ta historia musi skończyć się rychłą śmiercią Pana Peabody, jest to opowieść o czerpaniu radości z życia i miłości na przekór okolicznościom.
Bruce LaBruce zwykł nas szokować dosadnymi scenami seksu czy historią o zombie-geju, który musi borykać się z podwójnym wykluczeniem (homofobią i „zombiefobią”). Tym razem zaskakuje grzecznością tego, co oglądamy na dużym ekranie. Nie ma tu niczego niestandardowego i wychodzącego poza konwencję komedii romantycznej. Poza bohaterami. Kanadyjski reżyser w ten prosty sposób testuje naszą tolerancję: bo skoro jesteśmy w stanie uwierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia między prostytutką a bogatym biznesmenem, to dlaczego ma nas odrzucać taka sama miłość między bohaterami „Gerontofilii”?
PŚ
3. Corky i Violet z „Bound” / „Brudne pieniądze”
Neo-noir, powszechnie lubiany za swoją kozacką warstwę wizualną, grubą komiksową kreskę, jaką kreśliło się w jego ramach postaci i ogólny sznyt swojej epoki, od zawsze cieszył się dobrymi opiniami wśród publiczności, jak również krytyki, która widziała w nim lustro przemian kulturowych. Już w roku premiery pisano, że „Bound” to wspaniale poprowadzony romans lesbijski w klimacie gatunku, w którym zazwyczaj związki damsko-damskie umieszczano jako kontrowersyjny wątek drugoplanowy. Krytyka zachwyciła się tym, jak wspaniale (wtedy) bracia Wachowscy zdołali wykorzystać znaną konwencję i wywracając jej podwaliny stworzyć autoironiczny i absolutnie wciągający kryminał.
Corky to typowa „bad girl”, która właśnie skończyła odsiadkę i w nadziei na spokojny żywot dorabia jako złota rączka. Pech jednak chce, że jej sąsiadką zostaje Violet, dziewczyna gangstera piorącego mafijne pieniądze. Seksualne napięcie wisi w powietrzu, intryga jest prosta i dobrze znana. Gangsterzy nie są najbystrzejsi, kobiety tylko z pozoru są kruche i bezbronne, a sceny erotyczne nieskrępowane żadnymi purytańskimi kodeksami. Wszystko jest w tym filmie dwuznaczne, cudownie kiczowate i przesiąknięte estetyką końca milenium. To naprawdę mistrzowski debiut. Zobaczcie, a pokochacie Corky i Violet i będziecie przez tydzień nucić „She’s a lady” Toma Jonesa.
A za odkrycie filmu, wdzięczna jestem bratu, który podsunął mi „Brudne pieniądze” hurtem z „Las Vegas Parano”, „Urodzonymi mordercami” i „Pi”. Najntisy po byku!
NK
4. Curt Wild & Brian Slade z „Idola” / „Velvet Goldmine”
Lata 70. określane są jako „złote czasy rock & rolla”. Queen, The Rolling Stones, The Clash, Deep Purple, The Beatles – nawet jeśli nigdy nie należeliście do fanów którejkolwiek z tych grup, to i tak znacie ich przeboje, stylówę czy samą nazwę. Właśnie w tę epokę muzyczną Todd Haynes przeniósł czasy swojego dzieła.
Bycie gwiazdą rocka to niełatwe zadanie. Wciąż jest się na świeczniku, fanki same wskakują do łóżka, młodzież kopiuje styl, imprezy trwają do rana, a manager wciąż wymaga nowych kompozycji i grania koncertów… Gdzie tu miejsce na miłość? W dodatku zakazaną? Curt Wild w interpretacji Ewana McGregora to czyste i nieokiełznane szaleństwo. Jego postać przypomina Kurta Cobaina w najlepszym grunge’owym okresie. Z kolei Brian Slade (grany przez Jonathana Rhysa Meyersa) przyjmuje pseudonim Maxwell Demon i czerpie garściami z wizerunku Dawida Bowiego i innych glamrockowych twórców.
Miłość zwierzęcego Curta, wypełnionego testosteronem po brzegi, oraz nonszalancja dandysa Briana z zasady nie może być spełnieniona (to tak, jakby Nergal zaczął wzdychać do Michała Szpaka) – zbyt wiele mają do stracenia, a świat rocka nie jest gotowy na eksponowanie homoseksualnych romansów. No i jeszcze różni ich podejście do muzyki – a przecież nie mają nic prócz niej. I choć zdajemy sobie sprawę z tego, że taka miłość jest niemożliwa, kibicujemy z całych sił. Są tacy piękni, tacy zdolni, tacy pełni życia i tak bardzo w siebie zapatrzeni. Bo każdy z nas potrzebuje tej uwagi ze strony ukochanej osoby i poczucia, że razem możemy wszystko.
AO
5. Brandon Teena & Lana Tisdel z „Nie czas na łzy” / „Boys don’t cry”
W polskich mediach pojęcie transgenderowości wybrzmiewa od niedawna, ale amerykańska kinematografia podjęła ten dyskurs nieco wcześniej.
Brandon Teena przybywa do małego miasteczka i od razu zjednuje sobie przyjaciół. Wśród młodych ludzi szczególną uwagę trans-chłopaka zwraca drapieżna Lana. Pierwsze zaloty, randki, nieśmiałe próby intymnego sam na sam i ich relacja rozwija się w stronę szczęśliwego związku. Cóż z tego, jeśli okoliczne towarzystwo przestaje im sprzyjać, zwłaszcza po ujawnieniu tajemnicy Bradona. Bo jakże to dwie dziewczyny mogą być razem? Uprawiać seks? I jeszcze jedna śmie twierdzić, że nie jest kobietą, bo czuje się i chce być chłopakiem?
Hilary Swank wspięła się na wyżyny aktorstwa w oddaniu całego spektrum niezrozumianych emocji; towarzysząca jej Chloe Sevigny miała okazję dokonać tego trzynaście lat później w serialu „Hit and Miss”. Ich duet, niczym kochankowie z dramatu Szekspira, nie może zaznać szczęścia i spokoju. I choć Julia aprobuje wybór Romea, nie ona ma tu decydujący głos. Niestety, tym razem tylko luby poniesie karę.
AO
6. Syd i Lucy z „Sztuki wysublimowanej fotografii” / „High Art”
Chociaż polskie tłumaczenie („Sztuka wysublimowanej fotografii”) tego amerykańskiego filmu przyprawia o lekkie mdłości z powodu dużej dozy patetyczności, to dzieło Lisy Cholodenko odbiega od wszelkich wzniosłych tonów na rzecz lekkości i dryfu. Związek między Syd i Lucy, zrodzony z obopólnej, szybko rozwijającej się fascynacji, to jedna z tych ekranowych miłości, do której lubię wracać. Powodów jest kilka: oniryczna, silnie zakorzeniona w latach 90. muzyka Shudder to Think; naturalność i cisza w niej zawarta; siła spojrzeń; odkrywanie przez Syd swojej prawdziwej seksualności; chrypka Patricii Clarkson. Smaczku „High Art” dodaje fakt, że fotografie Lucy, fotografki ukrywającej się przed establishmentem, nawiązują do twórczości Nan Goldin.
KW
7. Lars i Bianka z „Miłości Larsa”
To, jak czasem mówimy i myślimy o miłości bywa (więcej – zwykle jest!) bezlitosne i wykluczające. Mówimy, że miłość jest piękna i wspaniała, ale myślimy wtedy o najbardziej usankcjonowanych sposobach kochania: miłości między kobietą a mężczyzną, dzieckiem a rodzicem, siostrą i bratem. Wszystko, co nie wpisuje się w te sztywne ramy, wyraźnie wyznaczone i dla wielu nieprzekraczalne granice, zostaje nie tylko wypchnięte poza margines, ale także kompletnie zanegowane – jednostkowo i systemowo. Brakuje nam odpowiednich zachowań i języka, by tę rzeczywistość – która zaczyna się jawić jako coraz bardziej skomplikowana – ogarnąć.
Taki problem pojawia się, gdy Lars próbuje sprostać oczekiwaniom brata i znaleźć sobie dziewczynę. W życiu jego samego, ale i całej mieściny, pojawia się wtedy Bianka – plastikowa lala. Otwartość umysłu bohatera przeraża Amerykanów z przedmieść, tymczasem mężczyzna żywo kocha i prawdziwie przeżywa to uczucie. A jeśli ono jest, nikt nie ma prawa zakwestionować jego istnienia. Lars troszczy się o Biankę, zabiera ją ze sobą na spotkania, jest dumny z jej urody. Zbrodnią byłoby zaprzeczenie tej relacji.
Jego panseksualizm zostaje w końcu zasymilowany, także dlatego, że jest traktowany jako forma terapii, etap przejściowy. Ten wątek psuje trochę seans, bo ujawnia „zastępczość” miłości do przedmiotu; nieautonomiczność tegoż uczucia. Tymczasem przypomnijcie sobie pieniek, który czule obejmowała Margaret Lanterman z „Miasteczka Twin Peaks”, albo nawet Deskę z „Ed, Edd i Eddy”. Miłość (dopóki nikogo nie krzywdzi) nie ma granic.
PM
8. Ennis i Jack z „Tajemnicy Brokeback Mountain”
Przed 2005 rokiem nikt by się nie spodziewał, że Heath Ledger i Jake Gyllenhaal stworzą jeden z najbardziej niezapomnianych, ekranowych romansów. Jednak Ang Lee wiedział co robi, obsadzając tych aktorów w rolach dwóch kochanków, czego dowodem są ociekające pożądaniem i pełne smutku postacie Ennisa i Jacka. Malownicza sceneria Brokeback Mountain zachęca mężczyzn do odkrycia własnych żądz. Podczas subtelnych scen okazywania niedozwolonych w ich konwencjonalnym świecie uczuć, rozczulił się niejeden twardziel (chociaż musiał zapewne udawać, że wcale go to nie rusza). Tajemnicą sukcesu tego filmu jest przede wszystkim perfekcyjne uchwycenie rodzącej się więzi między dwojgiem ludzi oraz samotności, która zastawia pułapki w monotonii życia codziennego. Proszę o więcej takich filmów, Panie Lee.
WF
9. Ben i George z „Miłość jest zagadką”
Czy każdy reżyser, który zaczyna kręcić „mieszczańskie dramaty”, musi od raz stracić artystyczny pazur? Ira Sachs opowiada w „Miłość jest zagadką” o starzejącej się parze gejów (wybitni i jak zwykle smakowicie ekscentryczni Alfred Molina i John Lightow), którzy z powodu kurczących się zarobków nie mogą już mieszkać razem na Manhattanie. Podczas śmieszno-gorzkiej rozłąki, kiedy jako nie-zawsze-chciani goście pomieszkują w pojedynkę u rodziny lub znajomych, trenują w sobie cierpliwość i absurdalny spokój ducha, cały czas dbając też o to, by łącząca ich relacja – której poświęcili kawał życia – pozostała tak samo niewinna i budująca. To film o podobnym ładunku empatii, co zbliżone fabularnie „Make Way for Tomorrow” (w tym duchu o arcydziele Leo McCareya z 1937 roku pisał Michał Oleszczyk), choć tym razem rozdzierający melodramat ustępuje miejsca miejskiej komedii. Do tematu niebotycznych cen nieruchomości w Nowym Jorku Sachs powróci w późniejszych o dwa lata „Małych facetach” – innej opowieści o przyjaźni, której na drodze staje twarda lokalna/globalna ekonomia.
SS
10. Steven i Phillip z „I Love You Phillip Morris”
Większość filmów o parach nieheteronormatywnych, które jako pierwsze wpadły mi do głowy, łączyła jedna linia – powaga przemieszana z melancholią, upstrzona nutką ekscentryczności oraz solidna analiza ludzkiej psychiki.
Chociaż uwielbiam „Samotnego mężczyznę”, w którym jeden kadr jest piękniejszy od drugiego, to tym razem stawiam na „I Love You Phillip Morris”.
Największym plusem tego filmu jest to, że po prostu jest lekki, łatwy, momentami nawet nieco zabawny, a przy okazji oparty na faktach. Dla mnie ma wymiar parodii i pastiszu standardowych komedii romantycznych z melodramatycznym tłem. Co więcej, mieszanka tych gatunków nie pojawia się tak często, jeśli w tle mamy kontekst związków jednopłciowych. Poza tym balansujący na granicy błazenady i powagi Jim Carrey oraz Ewan McGregor jako romantyczna, niebieskooka blond housewife, to połączenie tyle egzotyczne, co dziko interesujące. Film opowiada o permanentnym oszuście finansowym i „prawdziwej” miłości (w tym wypadku więziennej), która ci wszystko wybaczy. Nie powiem – tworzy to dosyć zabawny mash-up.
Ten film to hollywoodzka kryminalna komedia romantyczna w homoseksualnym wydaniu – polecam zamiast cukru płynącego z ekranu i czerwonych baloników.
WM
korekta: Elżbieta Owczarek