Kino to rodzaj śmiertelnej choroby – rozmowa z Janem Jakubem Kolskim

Ten film w pewnym sensie miał dla mnie wartość terapeutyczną, dzięki niemu doświadczyłem ulgi w moich rozmaitych, ludzkich opresjach, ale wcale tego po nim nie oczekiwałem. To przyszło do mnie samo – mówi Jan Jakub Kolski. O jego najnowszym filmie, „Las, 4 rano” rozmawialiśmy przy okazji pokazu w Kinie Światowid.

Fot.: Materiały prasowe

Fot.: Materiały prasowe

Mateusz Demski: Spotykamy się dzień po premierze filmu „Las, 4 rano”, który trafił na ekrany sieci kin studyjnych w całej Polsce. Trudno było przebić się z nim przez rodzimy rynek, tak jak miało to miejsce w przypadku „Zabić bobra”?

Jan Jakub Kolski: „Zabić bobra” pojawił się w kinach dopiero dwa lata po premierze, ale nawet powiedzieć, że „pojawił się” to nieco przesadzić. Film trafił w ręce dystrybutora w pakiecie razem z obrazem Macieja Pieprzycy, a następnie został pokazany w małej części sieci kin studyjnych. I tam właściwie przepadł, ponieważ nie wspomożono go żadną promocją. Nauczeni doświadczeniem nie oddaliśmy ostatniego filmu, „Las, 4 rano” w ręce kogoś, kto nosiłby się z zamiarem umocowania go gdzieś przy okazji. Poprosiliśmy o współpracę tych, którzy mają jakąś emocję związaną z tym filmem, którzy towarzyszyli nam przy jego realizacji, czyli Wrocławską Fundacje Filmową. Jestem zadowolony z tego, co dzieje się wokół tego filmu, informacja o nim wyszła w świat, można zobaczyć materiały promocyjne, które zostały wyprodukowane w czasie jego realizacji. To istotne z punktu widzenia dalszego żywota filmu.

Nie musiał pan długo szukać wokół siebie tych dobrych aniołów. Niski budżet nie odstraszył życzliwych osób, a wręcz przeciwnie, przyciągnął je na plan.

Strukturę budżetowania, z którą mieliśmy do czynienia, można określić mianem mikro budżetu. W takim systemie brakuje pieniędzy właściwie na wszystko, ale ten deficyt finansowy zasypuje się entuzjazmem i energią płynącą od ludzi, których zaprasza się do współpracy. W przypadku tego filmu towarzyszył mi zatem nie tylko tytułowy las, gdzie powstało większość zdjęć, ale także dużo młodości.

las, 4 rano 6

Fot.: Materiały prasowe

Którą wniosła powracająca po dwóch latach Marysia Blandzi. Jak pana Maszeńka zmieniła się w tym czasie?

Oczywiście w Marysi zaszła wyraźna przemiana. To ten czas, kiedy dzieci bardzo szybko dorastają, zupełnie jakby leciały z prędkością rakiety kosmicznej, i mam tutaj na myśli wszystkie szczebla dojrzewania: świadomość, zainteresowania, sposób komunikowania się ze światem i oczywiście aspekt fizyczny. A postawa Marysi właściwie przerosła wszelkie moje dotychczasowe wyobrażenie o gwałtowności tych zmian. To, co przygotowaliśmy dla niej z Krzysztofem, było skrojone dla nieco mniejszej dziewczynki, ale Marysia dorosła nam bardziej, niż byliśmy w stanie to przewidzieć. W związku z tym nasza praca wyglądała nieco inaczej niż przy „Serce, serduszko”. Musieliśmy zmodyfikować drogę, którą wypracowaliśmy.

Dzieci, które tak bardzo pan sobie upodobał, wychowały się na planie. Właściwie wszystkie filmy z ich udziałem opowiadają w pewien sposób o ich dorastaniu.

Nie tak dawno na korytarzu Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi powiesiła mi się na szyi jakaś piękna dziewczyna. Rozpoznałem w niej Julcię Chatys z „Wenecji”. Wcześniej na tym samym wydziale spotkałem Weronikę Asińską, koleżankę Julki z planu. To już dorosłe obywatelki, które na moich oczach z małych pączuszków przemieniły się w piękne kwiaty. Najbardziej cieszę się jednak z tego, że kiedy spotykam je po latach, dostrzegam w ich oczach ten sam żywy płomień. Może nie powinienem tego mówić ze względu na fakt, że sam jestem wykładowcą, ale często obserwuje młodych ludzi, w których właśnie ten żar i takie wewnętrzne światło gaśnie w zetknięciu z mechanizmem edukacji.

Fot.: Materiały prasowe

Fot.: Materiały prasowe

To światło chyba wciąż promienieje w studentach, którzy przyjęli zaproszenie do pracy na planie pana ostatniego filmu.

Moi studenci to bardzo wdzięczni współtowarzysze; ludzie którzy artykułują potrzebę bycia blisko kina. Oni nie chcą pozostawać na jego obrzeżach czy z łaski dostępować możliwości patrzenia nam na ręce. Młodzi ludzie pragną współuczestniczyć w tym procesie. Zależało im zatem, żeby wejść w sam środek kina i właśnie to chciałem im umożliwić. Mieliśmy wspaniałą grupę, która przystała na wszystkie ograniczenia wynikające z deficytów finansowych. Jedynym honorarium, na które mogli liczyć, były miska zupy i możliwość praktykowania zawodu. To zadziałało, mimo że warunki na planie nie były dla nas łaskawe: całe dnie pracowaliśmy pod gołym niebem, czasem gorzej jedliśmy, krócej spaliśmy.

Mam wrażenie, że największego poświęcenia dopuścił się powracający po latach Krzysztof Majchrzak. Dosłowne obcowanie z ziemią, cielesność jego roli przypomina choćby oscarową kreację Leonardo DiCaprio w „Zjawie”.

Aktorzy kochają takie wyzwania. Paradoksalnie im więcej poświęceń, tym chętniej przystają na propozycję. Nie spotkałem się jeszcze z odmową, która wynikałaby z faktu, że rola jest trudna fizycznie. Wprost przeciwnie. Bartek Opania do „Historii kina w Popielawach” schudł 25 kg, a Eryk Lubos w filmach, przy których mnie wspomagał, bardzo liczył na takie sytuacje brzegowe, wręcz ekstremalne. To uruchamia w nich jakąś szczególną energię. Wiem, że Krzysztof chętnie o tym mówi i ja też podkreślam jego poświęcenie przy naszym ostatnim filmie, ale nie zapominajmy, że wszyscy byliśmy w tej samej sytuacji. Ten sam deszcz padał na nasze głowy, dokuczał nam ten sam chłód.

Fot.: Materiały prasowe

Fot.: Materiały prasowe

A propos tych wyzwań: czy były one impulsem, które przekonały Krzysztofa Majchrzaka do powrotu po ponad dziesięciu latach – dla siebie i dla widzów?

Nie potrafię wytłumaczyć motywów tego powrotu, ponieważ była to prywatna decyzja Krzysztofa. Każdy ma prawo do takich wyborów, jakie podpowiada mu jego światopogląd. Krzysztof przez wiele lat stronił od pojawiania się na ekranie, wolał jeździć na nartach i robić wiele innych rzeczy niezwiązanych z kinem. W połowie tego okresu, o którym pan wspomniał, jakieś pięć lat temu, proponowałem mu specjalnie napisaną dla niego rolę w filmie „Nauczyciel muzyki”. Długo rozmawialiśmy o tym projekcie. Krzysztof wskazał nawet kierunki, w jakich powinienem podążyć, żeby zachęcić go do współpracy, ale mimo że poddałem się jego sugestiom – nie przyjął tej roli. Jednak sam scenariusz ocalał i na jego podstawie powstała powieść „Dwanaście słów”.

Kolejne spotkanie okazało się bardziej owocne, a wraz z nim powrócił wątek literacki.

Tym razem kolejność była odwrotna: najpierw powstała powieść „Las, 4 rano”, a na jej podstawie scenariusz. Nie ukrywam, że po raz kolejny nie przypadł on szczególnie Krzysztofowi do gustu. Postanowiliśmy zatem, że wspólnymi siłami opracujemy wersję scenariusza, którą razem uznamy za właściwą.

Jak wygląda praca, kiedy zderzają się ze sobą silne jak diabli osobowości? To chyba trudna sytuacja dla autora, który dzieli się swoją autorską wizją?

To była praca w sporze, zacięty pojedynek na argumenty. Kładliśmy na szali nasze idee pod postacią dialogów czy wyobrażonych zdarzeń wywiedzionych z motywów książkowych i próbowaliśmy ważyć, które z nich są cięższe. Mówimy o pracy, którą bardzo trudno opisać, ponieważ temperatura naszych spotkań była rozmaita. Czasami bywaliśmy blisko porozumienia, ale dochodziło także do zaciętych bojów, bojów do ostatniej krwi. Ostatecznie w materii naszych oporów, przywiązań, rozmaitych namysłów udało nam się wykuć ten scenariusz, wyrąbać prześwit do ostatecznej wersji filmu, co pozwoliło wejść na plan.

Fot.: Materiały prasowe

Fot.: Materiały prasowe

Tyle że mimo wszystkich zmian, które zaszły w stosunku do kształtu literackiego pierwowzoru, ostały się tytułowe miejsce, czyli las oraz pora – 4 rano.

Czwarta rano to szczególna godzina w moim życiorysie, która powtarza się przy wielu okazjach. O tej godzinie budziłem się, kiedy chodziłem jeszcze do szkoły w Popielawach. Dokładnie pamiętam te obrazy. Zima. Słyszę szuranie, otwieram oczy i widzę, że dziadek szykuje śniadanie i pali w piecu. Na zegarze czwarta rano. Zresztą od wielu lat każdej nocy budzę się o tej samej porze. Czasem na chwilę, a innym razem nie potrafię już zasnąć. O czwartej rano, w dniach najtrudniejszych dla mnie w życiu, chodziłem do lasu, w którym ostatecznie zrealizowaliśmy ten film. Myślę, że to przyzwyczajenie jest wpisane w końcówki chromosomów. Być może z jakiegoś nieznanego mi powodu, jeszcze na długo przed moimi narodzinami, stało się coś, co naznaczyło tą potrzebą mój kod genetyczny.

W „Lesie, 4 rano” główny bohater zaszywa się w lesie, gdzie w ekstremalnych wręcz warunkach przepracowuje stratę bliskiej osoby. To również pana perspektywa, prawda?

W ekstremalnych warunkach? Proszę spojrzeć na to nie z punktu widzenia mieszczucha, ale osoby, która potrafi zobaczyć sprawę w jej właściwym wymiarze. Właściwie przed każdym z nas postawionych zostaje kilka podstawowych potrzeb. Jedną z nich jest chęć posiadania dachu nad głową, który symbolizuje leśna ziemianka. Kolejna to spotkanie z drugim stworzeniem, takim jak trójnogi pies czy inne zwierzęta, towarzyszące naszemu bohaterowi. Oczywiście nie możemy przy tym zapomnieć o wrzuceniu czegoś do garnka, co przy wszystkich dobrodziejstwach lasu nie stanowi problemu. Właściwie czego więcej trzeba? Bohater ucieleśnia w pewnym sensie moje pragnienie powrotu do korzeni, stanowi jego emanację.

Las, 4 rano

Fot.: Materiały prasowe

Czyli to bardzo osobisty film.

Oczywiście, jak wszystkie.

Myślę, że ten jest jednak wyjątkowy. Już same cytaty z Księgi Hioba kierują widza bezpośrednio na bolesne wątki pana biografii, o których mówi się z prawdziwym trudem. Czy te ponad sto minut pomogło w uporządkowaniu ostatnich spraw?

Ten film w pewnym sensie miał dla mnie wartość terapeutyczną, dzięki niemu doświadczyłem ulgi w moich rozmaitych, ludzkich opresjach, ale wcale tego po nim nie oczekiwałem. Nie wpisywałem nadziei w materię tego filmu, to przyszło do mnie samo. Tym samym nie stawiałem przed nim takiego zadania, bo gdybym tak postąpił, to przestałbym słyszeć i dostrzegać wszystko to, co dla reżysera ważne, a za to przez cały czas oczekiwałbym momentu, w którym ten film mnie uleczy. Kino jest oczywiście powołane do tego, żeby rozmawiać z emocjami twórcy, a także widza. Wywołując poruszenie jest w stanie zmienić ludzkie życie, nasycić je światłem, albo przeciwnie – pogrążyć w mroku, zmuszając do gorzkiej refleksji. Ale żeby było do tego zdolne musi być możliwie najbardziej bezinteresowne. Bez tego jest wydmuszką działającą na podstawie rachub reżysera.

Pan chyba nie wyobraża już sobie życia bez kina.

Wprost przeciwnie. Potrafię to sobie wyobrazić, tym bardziej, że kino jest opresją, rodzajem śmiertelnej choroby. Inne pytanie, czy potrafię bez niego żyć; czy potrafię nie robić filmów? Chyba nie.

Fot.: Materiały prasowe

Fot.: Materiały prasowe

Śmiertelną chorobą? Zawsze miałem wrażenie, że pięć pokoleń rodziny Kolskich naznaczyła żarliwa miłość do kina. Szesnaście pełnometrażowych filmów, które zostały docenione w kraju i zagranicą mogłoby na to wskazywać.

W moim przypadku to nie miłość, choć z zewnątrz można to zobaczyć w taki sposób. Z domu wyniosłem przemożność kina, brak umiejętności obronienia się przed nim. Moja siostra Ewa Pakulska, która zrobiła ze mną jakieś osiem tytułów, wyszła z lekcji montażu komputerowego, usiadła na krześle na korytarzu Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu i umarła. Mój ojciec, to ojciec przez dziesiątki lat nieobecny w domu, który cały czas poświęcał się pracy na planie lub w montażowni. Ale to prawda, że towarzyszymy mu od pokoleń. Ostatnio świętowaliśmy 110-lecie naszej rodziny w kinie, to właśnie 13 stycznia 1907 roku przy ulicy Piotrkowskiej 15 w Łodzi mój pradziadek otworzył kino Theatre Optique Parisien. Dziadek był wziętym producentem filmowym, bratanek zajmuje się montażem, a siostrzeniec jest odpowiedzialny m.in. za zdjęcia do filmu „Zabić bobra”. Nie ukrywam, że kino nas uwodzi, przyciąga, ale nie przypominam sobie, żeby temu, co wiąże się z potrzebą bycia w kinie, towarzyszyła jakaś radosna emocja, rodzaj uniesienia.

Czy wierzy pan, że kolejne pokolenie rodziny Kolskich odwróci się kiedyś od rodzinnej tradycji plecami?

Mam szczerą nadzieję, że tak się stanie. Chociaż moja pięcioletnia córcia zaczęła już niestety poczynać pierwsze kroki w kierunku reżyserii. Ostatnio otrzymałem od niej kartkę, na której miałem do wyboru kwestię pana ze schroniska albo hycla. Ale wciąż mam nadzieję, że to się jeszcze zmieni. Może zostanie tenisistką albo kimś takim. Dookoła nas jest tyle radosnych zajęć, choćby we wspomnianym lesie, z dala od zgiełku.

Jan Jakub Kolski – reżyser, scenarzysta, operator filmowy, pisarz, nauczyciel akademicki, członek polskiej i Europejskiej Akademii Filmowej. W dorobku zawodowym ma ponad dwadzieścia filmów dokumentalnych, osiem powieści, szesnaście, filmów fabularnych. Wielokrotnie nagradzany, jego filmy brały udział m.in. w festiwalach w Cannes, Wenecji, Berlinie, Tokio, Moskwie i Montrealu.
fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe


Mateusz DemskiMateusz Demski – rocznik ’93. Dawno temu studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Śląskim. Nie tak dawno ukończył warsztaty dziennikarstwa filmowego „Krytycy z pierwszego piętra”. Jego wywody znalazły swoje miejsce w Czasie kultury, Popmodernie, artPapierze i Reflektorze. O kinie pisze zatem gdzie popadnie, wychodząc z założenia, że wirtuozeria Kubricka,  matkobójcze skłonności Dolana, dokumenty Kieślowskiego i soundtracki z filmów Wesa Andersona są najlepszym, co mu się przydarzyło. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z „Gwiezdnych Wojen”.