Dzieci Hioba – recenzja filmu „Las, 4 rano”

Najnowszy film Jana Jakuba Kolskiego „Las, 4 rano” otwiera sekwencja, która wyraźnie nakreśla jego fatalistyczny charakter. To obraz, który wraz z „Zabić bobra” stanowi, można by rzec, dylogię: straty, rozpaczy, a być może ukojenia? Uprzedza zresztą o tym sama dedykacja: ku pamięci Zuzanny – zmarłej córki reżysera.

fot. materiały dystrybutora; Wrocławska Fundacja Filmowa

fot. materiały dystrybutora

Znam takiego dziada, co się ładnie skrada. Poluje na bobry, ale w sercu dobry. Jest zdrowo porypany i chociaż grzebie w śmieciach, to dobry z niego dzieciak. Mowa o Forście (Krzysztof Majchrzak), niegdyś bezwzględnym korporacyjnym rekinie, dzisiaj leśnym dziadzie. Ostentacyjne tatuaże, szybki numerek z asystentką, któremu wtórowała kreska kokainy, były nieodłącznymi atrybutami jego autokracji. Tyle, że status ten szybko uległ zmianie. Forst już dawno spalił za sobą wszystkie mosty i z niewyjaśnionych przyczyn zaszył się w lesie. Teraz w leśnej ziemiance kaja się przed samym sobą, jakby w potrzebie udowodnienia, że człowiek jest istotą niedoskonałą, którą rządzą podstawowe instynkty. Nie potrafi sam z siebie być lepszy, musi posiadać jakiś punkt odniesienia, aby na jego podstawie powtórnie ukuć własną moralność. Taką szansą, pojawiającą się na horyzoncie naszego nędzarza, są: Nata (Olga Bołądź), przydrożna prostytutka, Jadzia (Maria Blandzi), wychowanka domu dziecka oraz trójnogi pies Kroko. Tytułowy las staje się natomiast miejscem odkupienia. Miejscem, w którym nawet o brzasku można wykrzyczeć wszelkie problemy.

fot. materiały dystrybutora; Wrocławska Fundacja Filmowa

fot. materiały dystrybutora; Wrocławska Fundacja Filmowa

Tyle, że ten niezmącony zakątek kuli ziemskiej, to już nie ta sama prowincja, którą wiele lat temu portretował Kolski. Kiedyś  w jego kinie myszy mieszkały w butach wiejskich czarodziejów, a poczciwi braciszkowie lewitowali w czasie zmawiania porannych paciorków. Wielcy i mali bracia żyli tam razem, pośród łąk i strumyków, gdzie co jakiś czas pojawiało się objazdowe kino z Będkowa. A do tego wszystkiego czuło się intensywny aromat wydobywający się z ekranu; zapach trawy po deszczu, jesiennych ognisk, wilgotnej słomy. Działy się tam cuda, które nie śniły się filozofom. I kiedy już wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że autor „Jańcia Wodnika” zastygł w tej konwencji na wieki niczym owad w bursztynie, życie zweryfikowało kierunek jego twórczych poszukiwań. Kierunek całkowicie odwrotny, ale przy tym niewątpliwie kolizyjny. Zaczęło się od doskonałej „trylogii okupacji” („Daleko od okna”, „Pornografia”, „Wenecja”), skończyło zaś na kolejnym, podświadomym połączeniu. „Zabić Bobra” i „Las, 4 rano” zdają się bowiem tworzyć swoistą dylogię straty, rozpaczy. A być może ukojenia.

fot. materiały dystrybutora; Wrocławska Fundacja Filmowa

fot. materiały dystrybutora; Wrocławska Fundacja Filmowa

Jest w „Lesie, 4 rano” kilka scen, które bezpośrednio, a może wręcz nachalnie wskazują na autobiograficzny charakter tego filmu; filmu zadedykowanemu Zuzannie, tragicznie zmarłej córce Kolskiego. Tym samym nie ulega wątpliwości, że stajemy się częścią najbardziej intymnego, a być może i najważniejszego rozdziału w jego dorobku, co wcale nie oznacza, że mamy do czynienia z dziełem całkowicie spełnionym. Choć autobiograficzne aluzje i potrzeba opowieści o niewykorzystanych chwilach wybrzmiewają w najnowszym filmie Kolskiego z potężną siłą, to trudno w pełni przystać na wizję twórcy. „Las, 4 rano” to kino niekonsekwentne, stojące w wyraźnym rozkroku. Z jednej strony eksplozywne, a z drugiej kontemplacyjne; niejednoznacznie, na zasadzie fabularnej próżni, stawiające znaki zapytania przy swoich bohaterach, a zarazem sugestywnie uzupełniające ich cytatami zaczerpniętymi z Księgi Hioba, które otwierają kolejne rozdziały. Zmuszające do refleksji, ale jednocześnie kilkoma jałowymi kwestiami starające się prowadzić widza za rękę. W oczy kole też wyraźny chaos w scenariuszu. Wydaje się, że w świetle powyższych, nieraz irytujących wątpliwości, film ten wypada nie najlepiej. Ale na szczęście w „szaleństwie” Kolskiego można dostrzec pewną metodę. A na imię jej Krzysztof Majchrzak.

fot. materiały dystrybutora; Wrocławska Fundacja Filmowa

fot. materiały dystrybutora; Wrocławska Fundacja Filmowa

Od dawna ten nasz „polski Robert De Niro” stronił od dużego ekranu. Ale wrócił i to w wielkim stylu. Postać Majchrzaka jest jak epicentrum biegunowych emocji, których nie sposób okiełznać. Jego interpretacja starotestamentowego męczennika nie tyle zniewala brutalnością, dosłownością dźwiganej rozpaczy, ile pokorą i przejmującą próbą podniesienia się z kolan. Forst to bohater właściwie postawiony poza dobrem i złem, zawieszony gdzieś między życiem i śmiercią, świadomością a obłędem, egzystencjalnym rozedrganiem. Dla Krzysztofa Majchrzaka prawdziwym impulsem do podejmowania rękawicy zawsze wydawał się człowiek emocjonalnie obłąkany, odkrywający swą prawdziwą naturę pośród słabości i najniższych instynktów. I to właśnie owa, dosłowna wręcz, ucieczka do korzeni jest tym, co w jego powrocie uderza najbardziej. Kiedy jego Forst na naszych oczach zasypia po szyję zakopany w ziemi, to nie tyle aktorska szarża pokroju DiCaprio ze „Zjawy”, co symboliczne wejście w skórę samego Kolskiego, próba wyrażenia jego niewyrażalnego cierpienia. Przez warstwę ziemi, w której tak często wyłania się Majchrzak, przebija aktorstwo totalne, jak dotąd niedościgłe w naszym kraju.

fot. materiały dystrybutora; Wrocławska Fundacja Filmowa

fot. materiały dystrybutora; Wrocławska Fundacja Filmowa

Kolski zawsze wydawał się twórcą zanurzonym w kinie intymnym, szczerym, który w obliczu osobistych dramatów nie zwykł niczego na ekranie ukrywać. Wręcz przeciwnie – gdy cierpi, nie zasklepia swoich ran, a zdaje się je jątrzyć, zwracając się w kierunku ciemnej strony naszej osobowości. Dlatego też tytuł tego filmu pozostaje nieprzypadkowy. Las w pobliżu rodzinnych Popielaw, w którym powstały zdjęcia, jest miejscem, gdzie reżyser odreagowywał swoją traumę. Wstając o czwartej rano i uciekając w ten tajemniczy, ale zarazem mroczny świat szukał wytłumaczenia dla swojego równie posępnego położenia. Kolski tego nie ukrywa; nie ukrywa również, że gdyby miał szanse, to sam zamieszkałby, jak Forst, w leśnej ziemiance. To przekonanie przebija zresztą z kilku scen, w których jego bohater dzięki zwykłym spacerom, zbieraniu chrustu czy gotowaniu zupy z szyszek i żołędzi, odnajduje powoli spokój.

fot. materiały dystrybutora; Wrocławska Fundacja Filmowa

fot. materiały dystrybutora; Wrocławska Fundacja Filmowa

„Las, 4 rano” nie jest więc zatem tą samą baśnią ku pokrzepieniu serc, do której przed laty przyzwyczaił nas autor „Jasminum”. Ten skromny film ogląda się w poczuciu pewnej bezbronności, dyskomfortu, ze słusznie narastającym sceptycyzmem względem jego rozedrganej struktury. Jest niczym gorzkie wyznanie, które z trudem przechodzi przez zaciśnięte zęby. Możemy dopatrywać się w tym wszystkim jego wielkości lub słabości; albo siły samego kina, zdolnej do pomocy w uporządkowaniu naszego zrujnowanego świata. Kolski wciąż daje nam ten wybór.

Nasza ocena:

żarówki 3-01


Mateusz DemskiMateusz Demski – rocznik ’93. Dawno temu studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Śląskim. Nie tak dawno ukończył warsztaty dziennikarstwa filmowego „Krytycy z pierwszego piętra”. Jego wywody znalazły swoje miejsce w Czasie kultury, Popmodernie, artPapierze i Reflektorze. O kinie pisze zatem gdzie popadnie, wychodząc z założenia, że wirtuozeria Kubricka,  matkobójcze skłonności Dolana, dokumenty Kieślowskiego i soundtracki z filmów Wesa Andersona są najlepszym, co mu się przydarzyło. W wolnych chwilach poszerza kolekcję gadżetów z „Gwiezdnych Wojen”.