„Tu i Teraz!” na Scenie w Galerii #2: podwójnie o #DBRMPP
Kolejni artyści wystąpili w ramach cyklu „Tu i Teraz!”, który organizowany jest przez katowicki Teatr Śląski. Gdy Scena w Galerii pustoszała, teatralny dział Reflektora toczył ożywioną dyskusję na temat obejrzanego spektaklu. Dziś prezentujemy zatem podwójne spojrzenie na widowisko Oskara Malinowskiego i Katarzyny Gorczycy.
Agata Kędzia: „#DBRMPP” to smutny spektakl. W niezwykle barwny i dynamiczny sposób opowiada o pustce i o relacji, w której drugi człowiek staje się jedynie źródłem kolejnych bodźców mających ją zagłuszyć. Autorski projekt Oskara Malinowskiego i Katarzyny Gorczycy, absolwentów bytomskiego Wydziału Teatru Tańca krakowskiej PWST, to choreografia oparta na tekście Doroty Masłowskiej „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku”. Przedstawia spotkanie dwojga młodych ludzi, nie potrafiących przystanąć choć na chwilę, by wsłuchać się w to, co mają sobie nawzajem do powiedzenia. Zajęci potwierdzaniem w cudzych oczach własnego wizerunku, nie mają czasu na zastanowienie się, czy świat, w którym żyją, nie stał się w międzyczasie tworem pełnym ich wyobrażeń o pragnieniach, a nie rzeczywistych potrzeb.
Bohaterowie przyjmują określone role – ona chce być kuszącą kotką; miaucząc i wymachując ponętnie stopą z neonowo-różowym butem usilnie stara się rozpalić jego zmysły. On gra rolę macho, który może ją mieć, kiedy zechce. Nienaturalność tych póz ujawnia się jednak regularnie w toku trwania spektaklu – w grymasie znudzenia malującym się na jej twarzy, w desperackich ruchach narzucanych z żelazną dyscypliną jego zmęczonemu ciału. Oboje od czegoś uciekają i za czymś gonią. Chowają się za dobrze znanymi maskami, które gwarantują choćby chwilowe poczucie bezpieczeństwa i wyznaczają miejsce w rzeczywistości, w której nie potrafią się odnaleźć. Wyrazem tandety i kiczu – nieodłącznych elementów ich zachowań – stają się noszone kostiumy (lateksowe spodnie, buty na obcasie we wściekłym odcieniu różu, tenisówki imitujące krokodylą skórę). Najważniejszą funkcją toczącej się między bohaterami gry jest znalezienie odpowiedniej dla siebie roli. W ich świecie w dowolnym momencie można zostać Britney Spears i śpiewając popowe przeboje, wyginać się spazmatycznie w świetle dyskotekowej kuli. Jednak przebrzmiała już dobrych parę lat temu fraza „Don’t you know that you’re toxic?” śpiewana po raz kolejny w jego kierunku, zaczyna brzmieć gorzko, a blask w oczach naśladującej gwiazdę dziewczyny gaśnie, zdradzając frustrację i pustkę.
Owa gonitwa i emocjonalna szarpanina, której częścią para staje się na własne życzenie, wyznaczają oś dramaturgiczną przedstawienia. Prócz jednej sceny, w której tancerze ujawniają fragmenty swojej biografii, słowa właściwie nie padają. Nawet te, które słyszymy, nie są ważne – oboje wypowiadają je równocześnie w mechaniczny sposób, nawet na siebie nie patrząc. Ich ciała opowiadają tę historię za nich. I trzeba przyznać, że robią to bardzo efektownie. W energicznych, precyzyjnych, a momentami celowo nieskoordynowanych ruchach, zawiera się treść przedstawienia i skala emocji, o których traktuje opowieść. A kiedy widza stopniowo zaczyna męczyć nadmiar bodźców wynikający z bombardowania dawką głośnej muzyki, dynamicznej gry świateł i ekspresyjnego tańca – następuje przełamanie. Wyciszenie środków wyrazu początkowo następuje w warstwie dźwiękowej, następnie wizualnej i emocjonalnej. W tle słychać dźwięki kołysanki, a nachalność aktorskich działań ustępuje w scenie stopniowego zapadania w sen. Ona pierwsza poddaje się kojącej sile melodii, a choć ma kłopoty z przekonaniem go do tego samego, wreszcie obejmują się zgodnie i kładą wyczerpani na skraju scenicznego świata.
Choreografia Oskara Malinowskiego i Katarzyny Gorczycy dotkliwa jest właśnie dlatego, że pod pozorem dobrej zabawy i niezobowiązującej rozrywki skrywa dojmujące przeczucie beznadziejności działań podejmowanych przez sceniczne postacie. W kontekście tego spektaklu łatwo ulec można złudzeniu – ot, nic nieznaczący odlot. Jednak coraz to nowe próby zagłuszenia emocjonalnej pustki przenika naiwność i desperacka potrzeba wiary w sens wykreowanego na scenie świata. Mimika (zwłaszcza spojrzenie) i ruchy aktorskich ciała obnażają świadomość własnej sytuacji dobitnie, przez co owe działania stają się jeszcze bardziej rozpaczliwe. W ostatniej scenie para kładzie się na podłodze i przy dźwiękach wspomnianej kołysanki zasypia. Akt poddania się, szczęśliwego pogodzenia ze sobą i ze światem? Być może. Chyba jednak bardziej prawdopodobne jest, że po spokojnie przespanej nocy bohaterów obudzi nagły zryw głośnej muzyki. Intuicja podpowiada mi, że nie jest to historia o ludziach, którzy się zmieniają.
Natalia Stryj: Teatr Śląski niedawno otworzył swoją Scenę w Galerii dla offowych twórców. Pewnie nie byłoby to specjalnie dziwne gdyby nie fakt, że istnieje mit, w którym teatry publiczne raczej nie współpracują z alternatywnymi zespołami. Jeszcze bardziej może dziwić, że najbardziej tradycyjny i klasyczny teatr na Śląsku zaprasza mniejsze, mniej lub bardziej zagubione formacje, pod swoje skrzydła. Do tego sam praktycznie nie czerpie z projektu zysku, ponieważ większość pieniędzy z biletów trafia do występujących twórców. Wydawałoby się, że to idealny układ i ogromne wyróżnienie dla niektórych „bezdomnych” artystów.
Takim przykładem są dla mnie Katarzyna Gorczyca i Oskar Malinowski, którzy tworzą własną wizję świata na podstawie tekstu stworzonego przez Dorotę Masłowską. „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku”, bo tak należy rozszyfrować tytuł spektaklu, był nie lada wyzwaniem dla młodych absolwentów bytomskiego Wydziału Teatru Tańca krakowskiej PWST, ale i ogromnym polem do popisu.
Faktycznie, owe 40 minut spektaklu w przestrzeni Galerii Katowickiej starali się wykorzystać jak najlepiej. Tańczyli, biegali, skakali, śpiewali i w ogóle było ich wszędzie pełno, a grzeczna publiczność śmiała się i dokazywała radośnie. Całą magię tej pięknej historyjki mogło zepsuć tylko jedno, a mianowicie miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Choć może odgłosy z zewnątrz i kuszące reklamy jednak do czegoś się przydały, bo nie pozwoliły odlecieć razem z aktorami do ich bajkowego świata. A to akurat dobrze, bo moglibyśmy skończyć tak jak postacie Masłowskiej, czego nikomu nie życzę.
Samo przedstawienie było dla mnie niczym więcej, jak ucieczką od prawdy, od rzeczywistości. Kostiumy były tak odjechane, że nie można ich było przypisać do konkretnego czasu czy miejsca. Wiemy o nich tylko tyle i aż tyle, że były kiczowate, bo jak inaczej można nazwać satynową koszulę, cekinową marynarkę czy futrzany czerwony kostium (o lateksie nie wspominając)? No ale kto mógłby się tak ubrać? Czy nie znudzone życiem małolaty, które chcą być oryginalne i szokować? Niestety w obecnych czasach to już nas nie dziwi i nie jest nawet śmieszne.
Rozumiem postawę Oskara i Kasi, bo przecież wszyscy przed czymś uciekamy. Czym jest teatr dla elit, jak nie ucieczką od codziennej rutyny? Właśnie dlatego wciąż bardziej oblegane są śmieszne i głupie farsy, niż zmuszające do myślenia dramaty. Lepsze dramaty mamy w naszych domach, po co chodzić na nie do teatru? – pomyślał niejeden widz. No chyba że ktoś jest masochistą i tak jak ja czekał na naprawdę dobijającą opowieść. Jeśli tak, to czekało go rozczarowanie, bo była to interpretacja, która chyba miała nastroić widzów pozytywnie i dać nam jakąś nadzieję.
Tylko po co tak się łudzić? To opowieść o dwójce zagubionych ludzi, którzy najpierw uciekają w narkotyczną podróż po Polsce, udając kogoś, kim nie są, żeby potem brutalnie się obudzić i zmierzyć z rzeczywistością, która ich przerasta. Całe życie możemy grać, bawić się, ale zawsze musi nastąpić moment przebudzenia i nie zawsze jest on przyjemny. Na Scenie w Galerii mogliśmy jednak zobaczyć przyjemniejszy fragment narkotycznej podróży. Ten, w którym dwoje zakochanych w sobie ludzi bawi się w najlepsze, trwoni pieniądze, wspomina dawne czasy i śpiewa kultowe utwory Britney Spears, które przecież wszyscy znają (i których wszyscy nienawidzą, a jednak ich to bawi). Są nikim, więc mogą stać się każdym, nawet popową gwiazdką. Ale cała zabawa polega na tym, że kiedyś sobie uświadomią, iż mimo wszystko tym nikim pozostaną i muszą wrócić do swojego nijakiego życia.
Boli mnie to, że „#DBRMPP” jest tylko wyrwanym z kontekstu epizodem, z którego wynika, że może nie jest najlepiej, ale wszystko będzie dobrze. Niestety w życiu rzadko zdarzają się happy end’y i takie bad trip’y częściej kończą się śmiercią niż radosnym porankiem. Rozumiem – jesteśmy młodzi i chcemy mieć nadzieję, że możemy bawić się, grać, zakładać maski i uciekać do woli, ale sądzę, że czasami warto pogodzić się z brutalną prawdą. Tak jak zrobiła to Masłowska.
Czuję, jakbym zobaczyła tylko pierwszy akt, część niedokończonej historii – to ostatnia scena, kiedy nasza rozbawiona parka zasypia samotnie (ale razem). W drugim akcie powinni się obudzić w zupełnie innym świecie i wtedy dopiero zaczęłaby się prawdziwa przygoda i walka o przetrwanie.
Korekta: Sylwia Jarocka
Agata Kędzia – redaktorka działów TEATR i TANIEC.
Studentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Zakochana w swoim kierunku studiów walczy ze stereotypem leniwego studenta. Rozbudza życie teatralne uczelni w ramach Koła Naukowego Teatrologów.