Apokalipsy nie było? Rok 2016 w polskiej sztuce
Nie powstały nowe instytucje i nie objawiły się talenty. Wrocław od kilku dni już nie jest Europejską Stolicą Kultury. Było dużo narzekania; więcej oglądania, sporo protestów, podsumowania w postaci Kongresu Kultury i zaraz po nim nadzieja, że oto wypunktowaliśmy swoje błędy i wyznaczyliśmy zadania. Czy jednak dokonała się (dobra) zmiana? Czy 2016 był ważny dla sztuki? Postanowiliśmy w krótkiej rozmowie spróbować nakreślić ramy tego, co w polu sztuki wydarzyło się w ostatnich kilkunastu miesiącach, a nawet zaryzykować wróżbę (wszak obok Kongresu Kultury odbywał się również Kongres Wróżek), co przyniesie rok 2017.
Anna Pajęcka: Spróbujmy podsumować rok 2016: co działo się w świecie sztuki i wokół sztuki w Polsce?
Michał Piasecki: Zacznijmy od kwestii, która zawsze uwiera, gdy posługujemy się konwencją rocznego podsumowania. Mowa, rzecz jasna, o arbitralności takiego przedziału. Jak sądzę, w tym przypadku jest to jednak coś więcej niż tylko zwyczajowe narzekanie na jałowość podobnych pamięciowych ćwiczeń, które dobrze wyglądają głównie w formie galerii zdjęć: „kliknij i zobacz 10 najważniejszych wydarzeń”.
W ten rok wchodziliśmy w nastrojach właściwie apokaliptycznych, od dawna gotowa była opowieść o „mafii kulturalnej”, więc w zasadzie pytaniem nie było „czy”, ale „kiedy” nastąpi starcie z władzą. Wszyscy czekali na to uderzenie i ono rzeczywiście bardzo szybko nastąpiło, a momentem zwrotnym było, oczywiście, nieprzyznanie dotacji na zakup kolekcji dla żadnej z aplikujących instytucji. W tym sensie rok 2016 miał się nie zdarzyć, bo miało istnieć tylko permanentne „tu i teraz”, tak charakterystyczne dla czasu przełomu i kryzysu. Jednak ostatecznie okazało się, że zawrzało głównie na fejsbukowych tablicach, co więcej – ostatecznie dotacje zostały przyznane. Co więc z resztą roku?
Gdzieś nasuwa się, w opozycji do wspomnianych rewolucyjnych nastrojów, poręczne sformułowanie „stabilizacji” – w końcu ostatecznie życie musi toczyć się dalej, a permanentny stan wyjątkowy powszednieje. Jednak tę stabilizację można rozumieć dwojako: po pierwsze jako „uśpienie” i w tym miejscu przywołałbym tekst, a raczej symptomatyczny tytuł tekstu „Jak na razie wszystko dobrze” autorstwa Kuby Szredera i Ewy Majewskiej Klik! (zaczerpnięty z obrazowej i nieco wyświechtanej opowieści otwierającej film „Nienawiść”).
Po drugie, o stabilizacji można myśleć jako o pochodnej zlekceważenia, co łączy się ze wspomnianym przeze mnie poczuciem nudy, które objawia się we wszelakim eskapizmie i zamknięciu w bezpiecznych niszach. W tym przypadku również chciałbym przypomnieć ważny tekst, którego już sam tytuł zdaje się ujmować coś istotnego: „Po prostu nas wyśmiali” (Klik!). Autorem jest Stach Szabłowski z Dwutygodnika, który wspomina o częściowo analogicznej sytuacji artystów na Węgrzech. Ci zaś przeżyli już podobny proces marginalizacji na własnej skórze. Przy czym właśnie słowo „wyśmiali” zmieniłbym na słowo „zlekceważyli”, bo na pierwszy plan wysuwa się kompletny brak uwagi i całkowite przemilczenie, które również można uważać za konsekwentny zabieg.
Anna: To też nie jest tak, że sztuka nagle się upolityczniła. Jednak kilku artystów dokonało takiego coming-out’ u; nawet jeśli nie artystycznego, to medialnego np. Wilhelm Sasnal udzielił wywiadu, w którym mówił „nienawidzę swojej polskości, weźcie ten naród i go zjedzcie” (Klik!). Wróciłabym jeszcze na chwilę do samej atmosfery politycznego napięcia, które zaproponowałeś jako dominujący kontekst.
Michał: Wiele wyjaśni się w momencie wyboru nowej dyrekcji Zachęty. Oczywiście istnieje możliwość, że obecna ekipa pozostanie na kolejną kadencję, ale…
Anna: Nowej?
Michał: Wybór będzie zależał od ministerstwa, a jest to ważne stanowisko, któremu podlega prestiżowa przestrzeń, dobrze rozpoznawana przez większość społeczeństwa. A zarazem dyrekcja odpowiada też choćby za wybór polskiego reprezentanta Biennale, gdzie zgodnie z pragmatyczną logiką można wysłać kogoś swojego.
Anna: Sądzę, że Hanna Wróblewska pozostanie. Wydaje mi się, że nie jest ona na tyle silna politycznie, a jest raczej niewidzialna dla władzy, tak samo jak Zachęta jest niewidzialnym miejscem, tak bardzo konserwatywnym, albo raczej zachowawczym, że nikomu nie przeszkadza.
A co powiemy o Dorocie Monkiewicz i jej końcu kadencji w Muzeum Współczesnym Wrocław? I obsadzeniu na jej miejsce Andrzeja Jarosza, o którym mówi się, że nie ma doświadczenia w prowadzeniu tego typu instytucji?
Michał: Skoro mowa o Wrocławiu, to dla porządku dodam, że działy się tam inne rzeczy – przez okrągły rok obchodzono tam imprezy pod egidą Europejskiej Stolicy Kultury, otwarto też Pawilon Czterech Kopuł, a więc kolejną dużą inwestycję związaną ze sztuką w tym mieście.
Anna: Myślę, że to zbieżność, bo kadencja i tak się kończyła. O tych dwóch sprawach trzeba rozmawiać osobno.
Michał: Zgoda, że to różne kwestie, a wystawa „Stosunki pracy” (Klik!) nie była nawet częścią oficjalnego programu ESK, ale jednak łączy je strategia używania kultury do budowania wizerunku. Zarówno ESK, jak i MWW dobrze prezentują się w folderach promujących miasto i na tym zdaje się kończyć ambicja władzy.
Swoją drogą, gdy wpisałem w wyszukiwarkę na stronie Dwutygodnika hasło „europejska stolica kultury” po kilku artykułach o tegorocznych wydarzeniach pojawia się zaraz o wiele więcej wyników odsyłających do Europejskiego Kongresu Kultury sprzed kilku lat.
Anna: Sądzę, że o Europejskiej Stolicy Kultury już niedługo nikt nie będzie pamiętał, bo tam nie wydarzyło się nic na tyle znaczącego, że można byłoby o tym długo mówić. Chyba że jako o spektakularnej porażce i nieprzygotowaniu. Natomiast to, co wydarzyło się wokół Monkiewicz i audytu w MWW (bo to się na siebie nałożyło) to osobny i dość głośny problem.
Michał: Jest to o tyle ciekawa sytuacja, że za tą zmianą stoi nie rządzący PiS, ale w założeniu przyjaźniejsza kulturze opozycja PO i PSL. Dodatkowo ta sytuacja pokazuje, że ostatecznie nie ma żadnej skutecznej strategii oporu wobec tego rodzaju wydarzeń. Podobnie jak w przypadku nowego dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu, decyzyjnym głosem jest wola urzędników.
Anna: Czyli to, że Dorota Monkiewicz opuściła MWW, które praktycznie zbudowała, można zaliczyć do kategorii katastrofy? Moim zdaniem w tym roku nie wydarzyło się w sztuce nic bardziej uderzającego w kwestii instytucjonalno-administracyjnej.
Michał: Nie chcę porywać się na zbyt grube tezy, bo nie oto chodzi w naszej rozmowie. Jednak dodałbym, że wydarzyło się o tyle coś przełomowego, że istnieją miejsca, które właściwie są synonimami z nazwiskiem osób, które nimi zarządzają, bo zostały od podstaw przez te osoby zbudowane. Wydawałoby się, że usunięcie ich to praktyczna likwidacja danej placówki. Stało się inaczej. Myślę, że wadliwa jest sama forma konkursowa. Jeśli coś mówi formuła kadencyjnego konkursu, jest to: nie utożsamiaj się, jesteś tutaj tylko przejściowo, bądź dobrym zarządcą. To konwencja skrojona pod kadrę menadżerską i część bardzo określonego sposobu myślenia o rozwoju danego miejsca.
Anna: A kwestia audytu? Dorota Monkiewicz zleciła Arturowi Żmijewskiemu i grupie aktywistów audyt w swojej instytucji. Audyt jest opublikowany w internecie, oprócz tego była też wystawa, która zbierała i prezentowała wnioski. Monkiewicz zachowała się bardzo odważnie, zwłaszcza, że rezultat był wobec niej nieco krytyczny. Moim zdaniem to jest coś, co powinna zrobić każda instytucja sztuki i to jest taki mój postulat do wszystkich instytucji, żeby w tym roku auto-audyt zlecić, bo nadaje to transparentności, której w polskich instytucjach w ogóle nie ma, a jest ona bardzo potrzebna. A po drugie, dodaje wiarygodności instytucjom kultury, do których nikt nie ma zaufania. Ja bym tak podsumowała sprawę Doroty Monkiewicz.
Michał: Potem niespodziewanie zrymowały się ze sobą dwie zbiórki crowdfundingowe. Za sprawą tego, że jedna powiodła się nadspodziewanie dobrze, a druga niestety nie osiągnęła zamierzonego celu, wyszła z tego bardzo jaskrawa opozycja na wielu poziomach. Trochę jak z memów zestawiających ze sobą Berniego Sandersa i Hillary Clinton, w których ten pierwszy uosabiał wszystko co fajne, a Hillary była wcieleniem złego tonu. Więc cała Polska funduje kolekcje: Zachęta kontra Szalona Galeria.
Anna: To zbieranie pieniędzy na rozbudowanie kolekcji Zachęty zapisałam na mojej liście jako porażkę. Nie jest to niestety tylko moje zdanie; właściwie większość osób, z którymi rozmawiałam, negatywnie ocenia sam przebieg tego, jak Zachęta przeprowadziła zbiórkę. Sam pomysł crowdfundingu jest znakomity, ale wykonanie – nie. To, w jaki sposób była przeprowadzona kampania i kto był w to zaangażowany –niewiarygodne i populistyczne.
Michał: Obie te zbiórki pokazują, że ten rok też był momentem rozpoznania i poszukiwania publiczności. Zachęta przy wielu ze swoich wystaw korzysta z usług agencji PR-owych, pewnie całkiem słusznie uważając, że marketing jest ważny, a wspomniane przez ciebie środki, zwłaszcza akcja z blogerami, to właśnie próba stworzenia projekcji swojej publiczność i dotarcia do niej. Okazało się, że to wystarczająco wiele, żeby stworzyć udany hashtag na Instagramie i zbyt mało, żeby zdobyć zaufanie, które procentuje finansowym wsparciem. Co tym bardziej uderza, bo wiele inicjatyw, w których obecny był akcent sporu z rządem, z miejsca zdobywało sympatię. Twoim zdaniem Szalona Galeria to był projekt udany albo inaczej, czy powinna trwać w tej formie w kolejnych latach, czy jednak warto, żeby przepoczwarzyła się w coś konkretniejszego?
Anna: Myślę, że bardzo udany.
Michał: To był projekt wyjścia poza typowy marazm i narzekanie na brak edukacji artystycznej, który przekłada się na brak kompetencji odbiorczych. Bardziej niż efekt, siłą był sam pionierski gest, ale jeśli to miałoby przejść w jakąś trwałą formułę, czy to się w ogóle sprawdzi? Co mogłoby z tego wynikać? Czy ostatecznie nie utknie to pomiędzy szlachetnymi, ale epizodycznymi próbami upowszechniania, w porywach community arts, czy animacji kultury?
Anna: Nie wiem czy powinna mieć stałą formułę. Założenie twórców było słuszne, przy okazji był to niejako gest polityczny, przy dość niepewnej sytuacji, o której mówiliśmy na początku rozmowy. Wydaje mi się, że dlatego było to jedno z ciekawszych wydarzeń w sztuce; fakt że coś takiego powstało z inicjatywy artystów, oznacza, że sztuka wychodzi z instytucji, galerii, przestaje być elitarna, staje się dostępna, zwyczajnie fajna, nie ma otoczki niedostępności, niezrozumienia, wyłączania, a zamiast tego zrobimy to w atrakcyjny sposób, w wakacje i zobaczymy, jaka będzie reakcja, czy rzeczywiście ludzie chcą tę sztukę oglądać. Bo mówimy sobie, że sztuka jest słabo obecna w mniejszych ośrodkach, istnieje silna potrzeba decentralizacji, chociażby lepszego dofinansowania Biur Wystaw Artystycznych, ale czy to nie jest tak, że patrzymy z centrum i to jest nasze życzenie, a ludzie wcale tego nie chcą? Tak jak powiedziałeś, że jest to rozpoznanie na ile jest to udana inicjatywa.
Michał: Właściwie tych miejsc, gdzie można pojechać, jest jeszcze wiele. To też jest badanie publiczności, o którym mówiłem, bliskie szerszej debacie o ludziach i peryferyjności. Próba pokazania, że niekoniecznie trzeba zderzyć się z murem niezrozumienia „maluczkich”, a być może istnieją inne formuły odbioru poza galeryjną przestrzenią. Być może ciekawsze.
Anna: Wracając do Zachęty i ich sposobu na rozpoznanie publiczności przez akcję zbierania pieniędzy na rozbudowę kolekcji. W dalszej części roku, poszli na całość. Zrobili „Bogactwo”, właśnie dla tych odbiorców: blogerów, młodych ludzi, którzy lubią, kiedy się świeci, jest kolorowo, prosto, wyłożone jeden do jednego. „Bogactwo”, które też sobie zapisałam na liście, jest porażką w sztuce w tym roku; wystawą populistyczną, bardziej wydarzeniem, bo wernisaż chyba przekroczył tę frekwencję, która zawsze jest na wernisażach w Emilii. Też jestem za tym, żeby sztuka była przystępna dla wszystkich, dobrze tłumaczona, a opisy kuratorskie przestały straszyć publiczność, były edukacyjne. Ale Zachęta tego nie robi, co pokazuje też wystawa o „Makrospołecznościach”, która jest zupełnie nieczytelna dla niewprawionego odbiorcy sztuki, więc nie jest to konsekwentne. Jeżeli chcemy zrobić wystawę dla każdego i robimy „Bogactwo”, to znaczy, że nie mamy pomysłu na to, w jaki sposób tych ludzi ze sztuką oswoić.
Michał: Można rozszerzyć: Bogactwo w… sztuce i już jesteśmy prawie w MOCAKu. To była bardzo mocakowska wystawa w Zachęcie. Chodzi o zrobienie takiej kwerendy, wrzucenie w wyszukiwarkę hasła „bogactwo” i wszystko, co się nam zbierze, wkładamy w projekt. Ty pojawia się pytanie o rolę kuratora, bo kuratorzy stają się takimi…
Anna: Researcherami.
Michał: Główną kompetencją jest to, że poruszasz się w środowisku, znasz nazwiska, które możesz zaszeregować do danej problematyki. Niewiele jednak w tym autorskiej wypowiedzi kuratorskiej. Warto dodać, że niespodziewanym sukcesem tej wystawy było pogodzenie stanowisk Adama Mazura z Iwem Zmyślonym. Niepozostawiająca suchej nitki recenzja Mazura kontrowała tę ironię i żarty potrzebą dostrzeżenia powagi sytuacji. Postulowaną od dawna przez Zmyślonego potrzebą traktowania tego, co się robi, na serio.
Anna: To ja mam taką propozycję, żeby zastąpić kuratorów agencjami PR-owymi, jeśli taka ma być ich rola. Myślę, że agencje PR-owe poradziłyby sobie z tym tak samo dobrze. Co ty na to? Bo jeśli teraz mamy kuratora-researchera, to czy nie tym zajmują się agencje, dodając do tego konieczność dobrego rozpoznania w środowisku? Efekt będzie podobny, a być może pojawią nam się nawet nowe nazwiska… Czyli dostaniemy co chcemy – świeżość w sztuce. Ale ja bym na tym zakończyła dyskusję o „Bogactwie”, bo nam się przedłuża. Co jeszcze proponowali nam kuratorzy?
Michał: Czasami musiałem sprawdzać, czy niektóre wystawy były w tym roku czy poprzednim, bo wydawało mi się, że były tak dawno temu. Dotyczyło to przede wszystkim wielkich nazwisk, jak na przykład wystawa Franka Stelli w Polin.
Tutaj można jeszcze omówić wystawę malarstwa renesansowego w Muzeum Narodowym. Taki dziwny powrót malarstwa, które jest niszowe; nie ma go w wystawach zbiorowych, a tutaj nagle właśnie ono. Nie wiem, czy to był frekwencyjny sukces, ale na pewno trochę się o tym mówiło. Na zasadzie hipsterskiej ciekawostki.
Anna: To jeśli mówimy o starych mistrzach, to ja przy okazji powiem o kolejnej instytucji, która wyrasta na coraz ciekawszą, a jest nią Atlas Sztuki w Łodzi. Oni zrobili kilka „blockbusterów”, ale ktoś to musi robić, a że robi to prywatna galeria: uważam, że znakomicie. Frank Stella, wystawy, które były w Atlasie Sztuki w tym roku – myślę, że to są też jakieś dobre rzeczy, nie przełomowe czy spektakularne, ale dobrze, że takie rzeczy się działy. Tym bardziej, że działy się także w Łodzi, gdzie jest mocna tradycja awangardowa.
Przejdźmy do Centrum Sztuki Współczesnej. Co tam się dzieje? Czy to jest nowa jakość? Powiedziałeś właśnie o tym punkcie w tekście Adama Mazura, przy okazji „Bogactwa”. Pod koniec roku pokazali „Slavs&Tatars” – wystawę, która jest znakomita i bardzo się cieszę, że się pojawiła, ale miała bardzo złą promocję, w porównaniu do tego, jak promowano pozostałe wystawy – azjatycką i afrykańską. A tej, mam wrażenie, nie promowano prawie w ogóle. To błąd, bo jednak nadal upieram się, że „Slavs&Tatars” było najciekawszym, co tam się w tym roku zadziało.
Michał: Nowe CSW ma żyć tym, co globalne; widzieć nasze lokalne kwestie w szerokiej perspektywie. Jest to ważne, bo wątki postkolonialne wciąż są wyłącznie marginesem w Polsce, nigdy nie zostały właściwie przyswojone.
Anna: CSW próbowało nadrabiać działaniami edukacyjnymi, których było sporo. Chodziło o stworzenie pewnego kontekstu dla publiczności.
Michał: Mam jednak takie poczucie, że to nie jest właściwy moment na poświęcanie całej instytucji wyłącznie na tę perspektywę, ale zarazem czy kiedyś będzie dobry moment? W teoretycznych założeniach, zgadzamy się, że jest to praca, którą powinniśmy wykonać. Na pewno cykl o reorientalizacji Islamu pokazuje, że zwrócenie uwagi na kraje globalnego Południa ma ogromne znaczenie dla naszej codzienności. W tym sensie może właśnie teraz jest czas na podobne propozycje tematyczne.
Ale być może byłoby fajne robienie czegoś takiego w miejscu, które również jest prowincjonalne, wykorzystanie potencjału podwójnego wykluczenia?
Anna: Ale oceniamy jednoznacznie źle zmiany w CSW?
Michał: Nie, chociaż brakuje tam czegoś naprawdę przełomowego, fundującego ten nowy okres. Mimo wszystko bardzo cenię funkcję edukacyjną, dużo się dowiaduję.
Anna: Czyli ty jesteś tą nową publicznością? A ja jestem tą sentymentalną publicznością. No dobrze, to teraz odbijamy w stronę trzeciej instytucji, bo powiedzieliśmy o za dużo Zachęcie, o CSW też, a Muzeum Sztuki Nowoczesnej? Co w tej instytucji? Bo ważnym momentem jest stracenie Emilii, nagłe wpisanie jej do rejestru zabytków, chociaż to nie jest już sprawa Muzeum. Bardzo wiele osób płakało nad losem budynku, były zapalane znicze, pojawiło się mnóstwo artykułów mniej lub bardziej słusznych; zaangażowaliśmy się emocjonalnie w sprawę śmierci Emilii, ale co działo się wcześniej, do maja?
Michał: Świat sztuki płacze, dopiero gdy to go dotknęło, a gdybyśmy się zastanowili, co artyści zrobili w kontekście afery reprywatyzacyjnej, to sprawa przedstawia się dość blado. Najlepiej wyszedł rytuał żałobny: konferencja pożegnalna, okolicznościowa publikacja. Okazuje się, że polska sztuka ma narzędzia, żeby wzniośle upamiętniać, ale nie żeby odpowiednio wcześniej zobaczyć więcej i reagować.
Anna: Ale wróćmy do tego, co działo się za życia Emilii. Pierwsze trzy wystawy: „Robiąc użytek”, „Sztuka outsiderów” i „Chleb i róże” (Klik!). Myślę, że „Chleb i róże” można pominąć, bo była to wystawa poprawna, dobra. Spodziewaliśmy się tego, bo są dobrzy kuratorzy. Z kolei „Robiąc użytek”, moim zdaniem było bardzo dobre dla sztuki. Sama wystawa, jak i wszystko, co poszło za nią: stworzenie Konsorcjum Praktyk Postartystycznych Sebastiana Cichockiego i Kuby Szredera, które gdzieś tam działa i które pojawiło się na Kongresie Kultury. To było coś nowego w sztuce. Co sądzisz o tej wystawie?
Michał: Pokazały siłę zespołu kuratorskiego MSN i instytucji w ogóle – to jest rzeczywiście miejsce, które potrafi zaproponować języki, którymi będziemy myśleć, którymi będziemy mówić, a nie tylko przepisuje nośne zagraniczne dyskursy. To jest być może problem CSW, że teksty, które są w nowym obiegu (i wszystko wokół nich) proponują odczytania przefiltrowane przez własną wrażliwość. To jest raczej przeszczepianie, taka walizkowa teoria – gdzieś wyjeżdżamy, zdobywamy wiedzę, przywozimy ją w walizce i wypakowujemy. Nie ma elementu rysy, że moglibyśmy przeczytać inaczej, w naszym polskim kontekście.
Anna: Ale wszyscy płaczemy za Emilią?
Michał: Ja nie wiem, czy płaczę wyłącznie za Emilią. Już chyba dawno wypłakałem oczy za całym powojennym modernizmem, nie tylko warszawskim.
Anna: Ja bym jeszcze wróciła do tego, że „Robiąc użytek” to jedno z ważniejszych artystycznych wydarzeń roku, które też zostało bardzo pominięte w podsumowaniach.
Michał: Właśnie, nikt nie zwracał uwagi na tę wystawę w podsumowaniach rocznych.
Anna: Być może przyczyną było zamieszanie wokół samego muzeum, które mieści się pomiędzy nową siedzibą a pawilonem i przez to te wystawy, szczególnie te późniejsze, są mniej widoczne. Mamy coś dalej? Bo jeszcze jest kwestia, którą poruszyliśmy w przerwie, czyli magazyny sztuki. Upadek „Art&Business”, wyczerpanie się finansowania „Notesu na 6 Tygodni”. Zostaje „Magazyn Szum”, który jest siłą ośrodkową.
Michał: I powraca „Kwartalnik Przekrój”. Czyli „A&B” też może powrócić?
Anna: Ja mam nadzieję, że powróci.
Michał: „Przekrój” powraca na sentymencie, zwłaszcza starych czytelników. Jak czytamy komentarze pod postami „Przekroju” na Facebooku to widać, że wiele tam wspomnień, jak kiedyś się czytało i ile ma się starych roczników w szafach. Pytanie brzmi: na ile jest to efekt pierwszego numeru?
Ostatnim niezmiennie fascynującym zjawiskiem jest dla mnie niegasnąca, a wręcz eskalująca popularność wszelkich marszy jako powszechnej praktyki kulturowej. Maszerować zaczęli wszyscy, o każdym profilu ideowym. Wydaje się to zupełnie nieopisane. Byli indywidualistyczni biegacze, teraz jest wspólnotowy, ale ograniczony do „naszych” tłum. Może jeszcze przyjdzie czas, gdy wszyscy chwycimy się za ręce i skończy się „dzielenie Polski”.
Anna: O tym nie pomyślałam, ale może należy czytać ten fenomen w kategoriach poszukiwań sztuki. Korzystając z tego języka, którym posługiwała się wystawa „Robiąc użytek”, nazwałabym to działaniem o wysokim współczynniku sztuki, więc można je włączyć do rozmowy o wydarzeniach artystycznych w 2016 roku. I na tym bym zakończyła, bo pojawiają się nam coraz mniej optymistyczne wnioski.
rozmawiali: Anna Pajęcka i Michał Piasecki
korekta: Martyna Góra
Anna Pajęcka – studentka Instytutu Kultury Polskiej UW. Zajmuje się szeroko pojętą kulturą wizualną, interesuje ją zwłaszcza wizualność w perspektywie antropologii codzienności. Tworzy internetowy magazyn o modzie „Catwalk”, a dla Reflektora pisze o sztuce współczesnej.
Michał Piasecki – student kulturoznawstwa, absolwent filozofii i Kolegium „Artes Liberales” na Uniwersytecie Warszawskim. Współpracownik działu „Patrząc” Kultury Liberalnej.