Cicha rozpacz. Podwójnie o „Patersonie” Jima Jarmuscha

Większość ludzi prowadzi życie w cichej rozpaczy.
H. D. Thoreau, Walden, przeł. Halina Cieplińska

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Paterson jest szczęśliwy

Paterson, kierowca autobusu z miasta Paterson, New Jersey, prowadzi skromne, proste życie, którego rytm wyznaczają ciągłe rewizyty. Paterson, w stonowanej interpretacji Adama Drivera, spotyka wciąż te same przedmioty i podobnych ludzi: rankiem patrzy na ten sam zegarek, mija tę samą skrzynkę na listy, wsiada do tego samego autobusu i rozmawia z tym samym kolegą z pracy.

Pisze też wiersze: wciąż ten sam na nowo, dopóki za kolejnym podejściem nie uzyska dla niego idealnej formy. Idealnej, czyli niezauważalnej, w podstępny sposób naśladującej mowę potoczną, codzienną frazę wraz z jej poszarpanym, rozkołysanym rytmem. Poezja Patersona muska i próbuje oddać w słowach wrażenia wywołane obcowaniem ze zwyczajnymi przedmiotami i sytuacjami. Deklamowany zza kadru przez bohatera wiersz o paczce zapałek, którego tekst pojawia się na ekranie w trakcie aktu tworzenia, na tle spadającego wodospadu, to koncept na granicy pretensjonalności. Jarmusch potrafi jednak sprzedać go bez mrugnięcia okiem, w sposób, który całkowicie nas wciąga – dzięki nienachalnej stylizacji na przedmiejskość i wycofanemu aktorstwu czujemy przez chwilę, że utwory Patersona to niemal najlepsza poezja na świecie.

paterson-2-materialy-prasowe

fot. materiały prasowe

„Paterson” zyskał krytyczną aprobatę jako film o szczęściu przeżywanym, już osiągniętym; o życiu małym, ale wielkim; o szukaniu przyjemności i radości w rzeczach drobnych, o tym, jak piękna może być rutyna, jeśli ma się pod bokiem kochającą kobietę i buldoga angielskiego, który potrafi zachować w każdej sytuacji kamienną mordkę. Jarmusch mości swoim bohaterom posłanie w przytulnym, kreatywnie urządzonym domu. Żona Patersona (Golshifteh Farahani) jest „artystką życia”, liczy się dla niej ilość, a nie jakość wytworów, wśród których znajdziemy czekoladowe babeczki i pstrokate zasłonki prysznicowe. Reżyser daje ponadto bohaterowi wymagającą dyscypliny, lecz prostą pracę, a parę opatula w jasną pościel, w której budzi się ona codziennie, wtulona w siebie. Brakuje tylko kominka – a właściwie to go nie brakuje, bo przecież zawsze w Paterson, NJ, jest pomarańczowe słońce, a poranki są tu równie piękne jak wieczory.

Brzmi znajomo, niemal jak „odkryta” przez „Guardiana” The hygge conspiracy: trend lajfstajlowy, niby o rodowodzie duńskim (hygge), ale tak naprawdę dostosowany przez Anglików i resztę zainteresowanych do własnych potrzeb. To prefabrykowana „przytulność”, kod estetyczny wyrażający tęsknotę za domowym ciepłem, rękodziełem i prostotą. Wiadomo przecież, że z kubkiem do kawy wyglądającym jak dziergana przez babcię wełniana skarpeta będziemy szczęśliwsi i bardziej spełnieni.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Paterson jest nieszczęśliwy

„Paterson” to jeden z najsmutniejszych filmów roku. Jarmusch porwał się na pastisz kina Yasujiro Ozu, który uzmysławia nam, czym może skończyć się przenoszenie filozofii Japończyka na euroamerykański grunt. Czytając recenzje „Patersona” łatwo odnieść wrażenie, że to jakoby kuzyn „Prostej historii” z 1999 roku, w której Davidowi Lynchowi naprawdę udało się osiągnąć pewną prostotę opowieści, dzięki czemu koniec końców film działa niezwykle krzepiąco. W „Patersonie” jest zupełnie inaczej. Ten film to nie „święto nieistotności”, by posłużyć się niezobowiązująco tytułem ostatniej powieści Milana Kundery. „Paterson”, podobnie jak kino Ozu, to formalna układanka, skrywająca pokłady melancholii i rezygnacji.

Paterson stanowi przedłużenie bohatera poprzedniego filmu Jarmuscha, czyli Adama z „Tylko kochankowie przeżyją”. Tak jak on, Paterson spędza dużo czasu wpatrując się w ołtarzyk z podobiznami wielkich ludzi, tym razem umiejscowiony w lokalnym barze kierowcy. Z wampirem dzieli też podstawowe egzystencjalne niespełnienie: jest wyobcowany z przestrzeni, w której mieszka i którą opisuje w wierszach. Nawet postać Mii Wasikowskiej, energicznej i zachłannej krwiopijczyni, której obcy jest głęboki spleen Toma Hiddlestona, ma w „Patersonie” swoją odpowiedniczkę. Jest nią żona bohatera Laura, której nadpobudliwość kontrastuje z apatycznością męża tak bardzo, że aż przypominają oni popularny gif z kotami pijanymi na smutno i na wesoło.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Paterson budzi się codziennie w objęciach pięknej żony. Ale czy możemy z pewnością stwierdzić, że śni on pogodne sny; że w ogóle zasypia twardym, dobrym snem? Jarmusch rozpoczyna sceny porannej rutyny jakby kilka sekund za wcześnie, kiedy Paterson leży jeszcze bez ruchu. Dziwny to jednak bohater, skoro nigdy się tak naprawdę nie wybudza, przejście między snem a jawą jest w jego przypadku w najlepszym razie delikatne. Paterson patrzy na zegarek i wstaje, ale wygląda przy tym tak, jakby nigdy nie przestał czuwać. Czy ma to związek z jego żołnierską przeszłością (stojące w pokoju zdjęcie Patersona w mundurze Jarmusch pokazuje nam aż dwukrotnie, a nagłe obezwładnienie uzbrojonego mężczyzny w barze to jeden z wielu niepokojących sygnałów, jakie wysyła nam bezosobowy narrator filmu)?

Czy rankiem Paterson przypadkiem nie ucieka z domu, czy nie wymyka się, zanim żona uraczy go opowieścią o kolejnym pomyśle na biznes lub artystyczną karierę? Czy sposób, w jaki Laura prosi go o zakup gitary to już tryb pasywno-agresywny, czy jeszcze zwykła pogadanka żywiciela rodziny z pracowitą gospodynią o najbliższych planach budżetowych? Wreszcie, czy można być szczęśliwym w związku, w którym z drugą osobą nie bardzo da się zwyczajnie porozmawiać? Laura jest naszkicowana i zagrana niemal karykaturalnie, pełni w filmie funkcję zawodowej „przeszkadzajki”.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Nawet pies, teoretycznie wierny przyjaciel, działa jak złośliwy chochlik, a może nawet jak mroczny agent chaosu. W świecie Yasujiro Ozu też mielibyśmy kilka lub kilkanaście ujęć tej samej skrzynki na listy, którą codziennie mijałby bohater. Kiedy w filmie Japończyka skrzynka zostałaby przekrzywiona lub zniszczona, wiedzielibyśmy, że toczy się właśnie jakiś kameralny dramat. U Jarmuscha niedoskonałość rzeczywistości jest jej stałą cechą. Śmieszne na pierwszy rzut oka wysiłki bohatera, by przywrócić ład spełzają na niczym. Entropia jest niepowstrzymana: przyjdzie buldog i kopnie w skrzynkę. A co gorsza, zniszczy to, nad czym Paterson pracował przez tygodnie, a może i lata. Pies w filmie działa jak ocieplacz wizerunku, kot z kolei to atrybut czarnych charakterów – mówią popularne książki o pisaniu scenariuszy. U Jarmuscha szczekający czworonóg jest jednak największym wrogiem poezji.

Miejsce, w którym Paterson pisze wiersze w domu to dziupla, zamknięty pokoik przypominający schowek pod schodami. Kabina kierowcy też odgradza go od ludzi, od „milionów molekuł”, filtrowanych przez jego wyjątkową wrażliwość. Czy gdyby Paterson nie był poetą, też sprawiałby na nas wrażenie szczęśliwego? Jarmusch, który w „Truposzu” nazwał głównego bohatera William Blake, dobrze wie, że poezja to ostatnia przystań piękna, która może się nam jeszcze wydać bezinteresowna. To jedyny sposób, żeby Paterson, kierowca wykonujący nudną, monotonną pracę, zdał sprawę ze swojego „życia w cichej rozpaczy”. Rozpacz ta jest tak cicha, że nie dostrzega jej nikt wokół, nie rozpoznają jej nawet kumple i koleżanki z baru, którego Paterson jest częstym bywalcem (czy piłby tam codziennie piwo, gdyby tęsknił za żoną i chciałby z nią spędzić po pracy trochę czasu)? Dlaczego upieramy się, że Patersonowi dobrze się żyje, skoro poza tym, że bawią go rozmowy pasażerów, nie mamy pojęcia, czy w ogóle lubi pracę kierowcy?

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Jeśli dla kogoś analogia do kina Ozu wydaje się trochę na wyrost, to przywołam jeszcze koncept narracji parametrycznej, opisany wyczerpująco przez Davida Bordwella w jego książce o strategiach opowiadania w filmie fabularnym. W największym skrócie: filmowcy „parametryczni”, jak Ozu, operują na przestrzeni pojedynczego filmu ograniczoną liczbą parametrów (np. plany średnie, stały kąt ustawienia kamery, itd.), które w miarę rozwoju fabuły podlegają ciągłym wariacjom i powtórzeniom. Dokładnie taką strukturę ma tydzień z życia kierowcy autobusu z New Jersey – regularność jego życia bardzo łatwo jednak pomylić z monotonią i dręczącą powtarzalnością.

Ten pulsujący powierzchownym rytmem świat, który zamieszkuje Paterson, skrywa multum anomalii. To nie przypadek, że bohater ciągle napotyka bliźniaków, a jeden z jego ulubionych poetów, William Carlos Williams, ma lustrzane imię i nazwisko – ta podwójność była dla mnie w trakcie seansu bardzo niepokojąca. Patersonowi dwoi się w oczach, jakby uporczywie poszukiwał symetrii, której w Ameryce odnaleźć dziś nie sposób. Najbardziej jednoznacznym hołdem dla Ozu jest oczywiście finałowa scena z Japończykiem-poetą, który pojawia się w filmie na zasadzie deus ex machina. Życie kontemplacyjne z „Późnej wiosny” Ozu, choć przepełnione dramatyzmem (rozejście się dróg ojca i córki skazuje starszego mężczyznę na egzystencję „w cichej rozpaczy”), toczyło się tak, jakby było nieuniknione – wiara bohaterów w tradycję sprawiała, że podczas seansu wierzyliśmy, że to, co im się przytrafia, to naturalna kolej rzeczy. W „Patersonie”, zrodzonym w opartej na rywalizacji kulturze amerykańskiej, kontemplacja niewiele różni się od alienacji, a decyzja, by być poetą piszącym do szuflady, smakuje niczym gorzka kapitulacja. Paterson tęskni za pogodną zwyczajnością, ale na razie musi radzić sobie z upiorami wadliwej rzeczywistości. I codziennie, w drodze do pracy i do domu, wychodzić ze zjadającego go cienia, który często okazuje się jego własnym.

Nasza ocena: 

żarówki 6-01

Film można obejrzeć w Cinema-City:

ccPoczujMagie_600x100


sebastian-smolinski-male

Sebastian Smoliński – pasjonat historii kina, krytyk filmowy i operowy. Publikuje bądź publikował w „Tygodniku Powszechnym”, „Dwutygodniku”, „Kinie”, „Filmie” i „Stopklatce”. Współpracuje z „Kulturą Liberalną” i festiwalem Dwa Brzegi. Laureat III miejsca w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka w 2015 i 2016 roku.