Amulet ochronny – recenzja filmu „Toni Erdmann”
Zachwyt Cannes oraz pięć statuetek Europejskiej Nagrody Filmowej na koncie mogłyby się wydawać wystarczającym powodem, żeby pochylić się nad „Tonim Erdmannem”. Jednak film młodej, niemieckiej reżyserki, Maren Ade, jest czymś więcej – to niesamowicie zabawny, a jednocześnie gorzki i szczery do bólu wykład o relacjach z rodziną. Do tego należy dodać uniwersalność tematu o właściwościach terapeutycznych dla widza. Proszę Państwa, czas na Złote Globy i Oscary.
Chłodne, zgaszone kolory, chwiejna kamera podążającą tuż za bohaterem od samego początku wytwarzają wrażenie pewnego realizmu i dokumentalizmu. Przez moment można wpaść w pułapkę konwencji i naiwnie utożsamić „Toniego Erdmanna” z prawdą absolutną. Jednak chwilę potem do akcji wkracza on – Winfried Conradi (Peter Simonischek) – dowcipniś, komik i Don Kichot XXI wieku w jednym. Wtedy już wiemy, że to tylko fikcja, a jak się później okaże, słodko-gorzka bajka o rozwiedzionym, sześćdziesięciodziewięcioletnim nauczycielu gry na pianinie, mieszkającym na niemieckich przedmieściach. Winfried dorabia sobie, przygrywając dzieciakom podczas uroczystości i przedstawień w miejscowej szkole. Jego najlepszym przyjacielem jest pies Willie, a największą pasją robienie psikusów sąsiadom, przyjaciołom i rodzinie, którą zresztą trzyma na dystans. Za każdym razem, gdy nie może zabrać Williego ze sobą zostawia go matce. Gdy jednak ukochany czworonóg umiera, a ostatni uczeń rezygnuje z nauki gry na pianinie, Winfried postanawia zrobić sobie wakacje i odwiedzić pracującą w Bukareszcie córkę. To spotkanie rozpocznie serię nieoczekiwanych zdarzeń, pozwalających tym dwojgu przyjrzeć się własnemu życiu oraz relacjom z innymi.
Ines Conradi (Sandra Hüller) to kobieta sukcesu, konsultantka w ogromnej korporacji – skrupulatna, zorganizowana, zdeterminowana, w idealnie dopasowanych garsonkach. Ona musi mieć wszystko dopięte na ostatni guzik, on uwielbia wywracać świat do góry nogami, nigdy nieprzestając żartować. Te dwie skrajności, uosobione w dwóch silnych osobowościach: ojca i córki, doprowadzają do wyjątkowej próby cierpliwości. Natomiast dialogi między głównymi bohaterami, opierające się przede wszystkim na zimnej, krótkiej wymianie zdań, pełnej skrytego żalu i złości, ostatecznie zapewniają nieuniknioną mieszankę wybuchową na ekranie. Eksplozja powoduje, że Winfried wyjeżdża, a Ines, choć sprawia wrażenie zawiedzionej, może odetchnąć z ulgą. Jednak nie na długo.
W Bukareszcie zjawia się bowiem Toni Erdmann – ekscentryczny biznesmen, konsultant i coach. W czarnej peruce, ze sztuczną szczęką okazuje się być nikim innym, jak alter-ego Winfrieda, który w ten nieudolny sposób usiłuje naprawić łączącą ich chłodną więź, a także rozbawić zestresowaną i pochłoniętą pracą córkę. Przy okazji doprowadza ją do białej gorączki, nieomal udaremnia zawodowe plany i wzbudza politowanie wszystkich wokół, na czele ze znajomymi Ines z branży.
Film Maren Ade staje się więc nie tylko opowieścią o trudnych relacjach rodzinnych, o poszukiwaniu „straconego”, ale także satyrą na korporacyjny świat. Toni kpi z poukładanych kapitalistów, przywiązanych do luksusu, których jedynym tematem do rozmów podczas spotkań towarzyskich pozostaje praca. Zderzenie Winfrieda z otoczeniem interesów pozwala mu także na zrozumienie, że świat układów i znajomości rządzi się surowszymi prawami niż przypuszczał, a każdy nieostrożny ruch prowadzi do nieodwracalnych skutków. Mechanizmy korporacyjnego mikrokosmosu bywają okrutne i bezlitosne.
Jednocześnie Winfried poznaje prawdę o swojej córce. Ines, wyemancypowana i niezależna kobieta interesów, szuka ucieczki w narkotykach, alkoholu, głośnych imprezach, a nawet perwersjach seksualnych. Każdy ma dwa oblicza, a często nawet więcej. Różnorodność zachowań w życiu zawodowym, towarzyskim i prywatnym pozwalają przetrwać w rzeczywistości rekinów biznesu.
Konfrontacja z Tonim pozwala też Ines na przyjrzenie się sobie samej i próbę zredefiniowania siebie. Kobieta daje upust skrywanym emocjom, śpiewając piosenkę „Greatest Love of All” do muzyki granej przez ojca na pianinie. Tak manifestuje swoją siłę, przekonania, ale również przemianę, której kolejnym punktem staje się przyjęcie jubileuszowe. Ines rozbiera się bowiem na własnej imprezie urodzinowej. Odrzuca konwenanse, do których tak była przywiązana; jest zupełnie naga, tak na zewnątrz, jak i w środku. Wpada w ramiona Winfrieda, ukrytego pod przebraniem ogromnego, kudłatego stwora, bez twarzy, oczu, ust. Ten włochaty stworek u czubka głowy ma przyczepioną kolorową ozdobę, przypominającą amulety, które ludy etniczne noszą w celach ochronnych, w obronie przed złymi duchami. Toni Erdmann staje się więc swego rodzaju talizmanem, łapaczem snów. W jego objęciach Ines okazuje się bezbronna jak dziecko, które dopiero zaczyna uczyć się chodzić. Nie musi niczym się przejmować, nie musi o niczym myśleć. W tym jednym momencie powraca do okresu dzieciństwa, czasu niewinności i sielanki. W tej chwili nie istnieje nic oprócz tych dwojga – ojca i córki. A chwilę potem, to Ines zakłada sztuczną szczękę, dodając sobie troszkę utraconej donkiszoterii.
Trzeba też przyznać, że „Toni Erdmann” nie byłby tak przekonujący, gdyby nie aktorzy filmu Ade. To oni w dużej mierze sprawiają, że trzygodzinny seans w ogóle się nie dłuży. Peter Simonischek fenomenalnie wcielił się w rolę starszego cynika, który niewiele ma już do stracenia. Naiwność i infantylność jego postaci ujmuje i skrada serce od samego początku. Kroku dotrzymuje Simonischekowi Sandra Hüller. Jej bohaterka to zgorzkniała, obojętna kobieta o lodowatym spojrzeniu oraz niezmiennie kwaśnym wyrazie twarzy, co powoduje, że nie zyskuje zbyt dużo przychylności widza. Dopiero po zrzuceniu maski można zapałać do Ines naprawdę szczerą sympatią.
Film Maren Ade staje się dziełem spełnionym – opowieścią o relacjach z najbliższymi, które zapominamy pielęgnować w ferworze innych priorytetów, o poszukiwaniu prawdy o sobie, a także o tym, jak wiele możemy nauczyć się od swoich bliskich. Pomimo absurdalnej fabuły i groteskowych dialogów, pełnych niecodziennego humoru, można w tym niemal trzygodzinnym wykładzie o życiu odnaleźć samego siebie. Sposób portretowania bohaterów, pozostawiający – a nawet uwypuklający – ich wszystkie niedoskonałości, zdarzenia już nie nonsensowne, a „z życia wzięte”, rozterki, z którymi sami zmagamy się na co dzień – to wszystko pozwala utożsamić się z postaciami i stwierdzić, że w gruncie rzeczy Ines i Winfried są przecież w pewnym sensie everymanami, a „Toni Erdmann” to swoista terapia, nie tylko dla bohaterów filmu Ade, ale też dla widzów.
Nasza ocena: