BOSKA KOMEDIA, czyli Almodóvar na Księżycu i postinternetowe duchy
W sobotę zakończył się jeden z najważniejszych festiwali teatralnych w Polsce. Boska Komedia po raz kolejny zgromadziła na deskach krakowskich scen najważniejsze spektakle z całego kraju.
Almodóvar na Księżycu. „Wszystko o mojej matce” Michała Borczucha
Zwycięski spektakl 9. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Boska Komedia rozgaszcza się w umysłach widzów bardzo nieśmiało, ale kiedy już to zrobi, zostaje z nami na długo niczym natręt, poruszający tyleż ważne, co niewygodne tematy.
„Wszystko o mojej matce” to osobista wypowiedź Michała Borczucha i aktora Krzysztofa Zarzeckiego, zainspirowana postaciami ich matek, które zmarły na raka w roku 1986 i 1998. Jeśli ktoś spodziewa się ckliwego sentymentalizmu albo teatru rozliczeniowego lepiej niech zostanie przed telewizorem w oczekiwaniu na tani melodramat. Wyprodukowany w Łaźni Nowej spektakl to raczej opowieść o bezradności materii teatru względem zawodnej pamięci.
Dwie matki gra tutaj sześć aktorek (jedna tylko na ekranie), a pośród nich błąka się Zarzecki, będąc trochę sobą, a trochę grając Borczucha, który sam pojawia się na chwilę na scenie. Nie ma w tym wszystkim desperacji, nie ma artystostwa. Jest pogodzenie się z utratą, akceptacja braku, celebracja pustki. Ta pustka objawia się też w przestrzeni scenicznej, której większa część konstruowana jest tylko przez światło. W tyle stoją trzy monumentalne betonowe kloce, służące również za ekran. Do tego odrobina ziemi i kilka ruchomych elementów (kanapa, zwyżka, drzwi, lustro). To niemal kosmiczna przestrzeń – pusta, chłodna, wzmagająca uczucie samotności.
W pewnym momencie opowieść o matkach zaczyna być opowieścią o teatrze. O trudności w komunikacji, w przekazywaniu własnych myśli aktorom, a potem widzom. O znoju prób, o procesie i efekcie, który nigdy nie będzie zgodny z zamiarami. Bynajmniej nie jest to opowieść o „sztuce”, o cierpiących katusze „artystach”, a po prostu o człowieku, który chce coś powiedzieć, ale nie wie jak, szuka więc i trafia tylko na pustkę. Metafora jest passé, ekshibicjonistyczny autobiografizm jest słaby, ironia niezbyt pasuje do tematu…
Jest jeszcze postmelodramatyczny Almodóvar. Niby oryginalna, ale bezpieczna konwencja, w którą należy się ubrać, by zbytnio się nie obnażyć. Aktorki-bohaterki przyjmują imiona bohaterek jego filmów, bo tak jest łatwiej. Grają Almodóvarem, ale z jakimś przejmującym dystansem i chłodem. Tak, jakby przenieść akcję jego filmów z Hiszpanii na Islandię. Albo nawet na Księżyc.
Postinternetowe duchy. „Dybuk” Anny Smolar
Uprzedzam: poniższy tekst będzie dość nieporadny. Bo „Dybuk” w reżyserii Anny Smolar z Teatru Polskiego w Bydgoszczy to rzecz wielka, która onieśmiela i odbiera głos, a zarazem sprawia, że chce się radosnym krzykiem obwieścić całemu światu, jakie to wspaniałe, bezpretensjonalne i trudne zarazem dzieło.
To nie jest tradycyjny „Dybuk” na bazie tekstu Szymona An-skiego. Bydgoskiego „Dybuka” napisał Ignacy Karpowicz (i to jak napisał!) przy wsparciu zespołu aktorskiego, wpisując oryginał w ramy sytuacji szkolnej. Oto uczniowie pod opieką nauczycielki języka polskiego i nauczyciela historii wystawiają dramat An-skiego. Premiera jednak nie idzie: kurtyna nie chce się podnieść, wszyscy się stresują, zapominają tekstu. Co więcej, w tle kryje się mroczna klasowa tajemnica.
Wyobrażam sobie tę serię zgrabnych rozprawek, które mogliby napisać licealiści albo studenci pierwszego roku teatrologii wysłani na spektakl Smolar przez swojego nauczyciela. Bo wszystko zdaje się tu proste do scharakteryzowania formułkami z podręcznika do analizy przedstawienia teatralnego: metateatralność, palimpsestowość, szkatułkowa budowa, gra z przestrzenią przekładająca się na tekst dramatu (albo odwrotnie). Znak (teatralny) do znaku (teatralnego) pasuje tu perfekcyjnie. Kolejne elementy składają się w skomplikowaną machinę, ale jednak o klarownym i zrozumiałym mechanizmie.
Takie rozkładanie spektaklu na czynniki pierwsze nie ma jednak sensu, bo Smolar robi to już za nas na scenie, niejako uprzedzając analityczny odbiór. Wytrąca w ten sposób widza z przyzwyczajeń, a widzowi nie pozostaje nic innego, jak po prostu się zaangażować. Bo nie w (de)konstrukcji tkwi siła „Dybuka”, a w tym, że w trakcie spektaklu scenę naprawdę nawiedzają teatralne duchy.
I tu kończą mi się słowa. W tej opowieści o postinternetowej społeczności, o klasowym linczu, o dorastaniu, o (nie)odpowiedzialności dorosłych, o konsekwencjach głupich zabaw, o tym, co wiemy o kulturze żydowskiej itd. – nic nie jest oczywiste i nic nie jest tylko tym, co da się w słowach ująć. Smolar daleka jest od prawienia morałów i szafowania sloganami. „Dybuk” to teen drama na miarę naszych czasów i sztuka ponadczasowa zarazem. Z jednej strony opowieść o miłości, z drugiej – o konkretnym problemie dzisiejszej młodzieży (i nie tylko): kwestii granicy między prywatnym a publicznym.
Byłbym zapomniał w tych wszystkich zachwytach: aktorzy grają jak natchnieni (bez wyjątku), nie pozwalając nawet przez chwilę odwrócić od siebie uwagi. Ba! Grają tak, że dałbym się im opętać i poszedłbym za nimi w odmęty piekieł.
Tekst: Paweł Świerczek
Korekta: Sylwia Jarocka