„Westworld” – iluzja samoświadomości

Trzy litery, składające się na rozpoznawalny logotyp stacji HBO, jeszcze kilka lat temu poprzedzały czołówki najlepszych i najbardziej wpływowych seriali na amerykańskim rynku telewizyjnym. Obecnie kablówkowy gigant znalazł się w kryzysie i desperacko próbuje odzyskać dawną pozycję, wydając miliony dolarów na serialowe superprodukcje. W obliczu końca „Gry o tron” i porażki „Vinylu”, najnowszym kandydatem na zbawcę HBO został „Westworld” Jonathana Nolana i Lisy Joy. I chociaż serial odniósł niewątpliwy sukces, wygląda na to, że stacja nie powróciła jeszcze do telewizyjnej awangardy.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Telewizja nie istnieje

Słynny slogan „to nie telewizja, to HBO” stracił na znaczeniu, kiedy granice medium zostały rozmyte przez platformy streamingowe, a definicja telewizji okazała się nie tylko trudna do ustalenia, ale też nikomu niepotrzebna. Prestiżowe seriale dramatyczne HBO skostniały i stały się gatunkiem samym w sobie – pierwszy hit Netflixa, „House of Cards”, to pod każdym względem typowy serial HBO, chociaż nawet nie powstał dla tej stacji. Stagnację przypieczętowały dwa tytuły, które wprowadziły estetykę wypracowaną przez HBO na terytorium niezamierzonej autoparodii, gdzie królują przewidywalni antybohaterowie, wszechobecna nagość i wystylizowana przemoc. Chodzi o dad-rockowy „Vinyl” (opowiadający o nowojorskiej branży muzycznej w latach 70.) oraz przekombinowany fabularnie drugi sezon „Detektywa” (w którym dwie wyróżniające się sekwencje to strzelanina i orgia). HBO jednak wciąż radzi sobie całkiem nieźle w sferze tzw. komedii (czyli tak naprawdę seriali, których odcinki zamykają się w 30 minutach) – „Dolina Krzemowa”, „Figurantka”, „Niepewne” czy „High Maintenance” dowodzą, że przynajmniej w tej dziedzinie stacja wciąż trzyma rękę na pulsie.

„Westworld” miał zostać godnym następcą „Gry o tron” i podobnie jak tamten hit, połączyć pozytywne opinie wpływowych krytyków z wysokimi wynikami oglądalności. Po trudnościach w realizacji i przekładanej premierze, dzieło Jonathana Nolana ostatecznie spełniło większość pokładanych w nim nadziei, przynajmniej w mniemaniu włodarzy stacji. „Westworld” osiągnął zadowalającą oglądalność, a fanowskie analizy i teorie wygenerowały spory ruch w mediach społecznościowych (w szczególności na forum Reddit). Serialu nie zabrakło również w licznych podsumowaniach rocznych. Pomimo tych dokonań oraz dużych ambicji twórców, pod względem artystycznym „Westworld” budzi jednak wątpliwości, które sprawiają, że produkcja HBO, przynajmniej po pierwszym sezonie, pozostaje w tyle za najlepszymi opowieściami w odcinkach.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Retrofuturystyczny Dziki Zachód

Serial Jonathana Nolana i Lisy Joy, jak wiele współczesnych superprodukcji, został oparty na istniejącym już dziele – tym razem padło na film „Świat Dzikiego Zachodu” Michaela Crichtona (autora takich powieści jak „Jurassic Park” czy „Kula”). Oryginał poddano obróbce typowej dla czasów wszystkożernej retromanii: odrobina nostalgii za estetyką przeszłości (stąd decyzja, żeby całość kręcić na 35 mm taśmie filmowej) oraz kilka mrugnięć do widza, mających świadczyć o samoświadomości twórców. Ponadto zmieniono tonację na mroczniejszą i bardziej realistyczną, a całość została spowita we mgle tajemnicy, zgodnie ze spopularyzowaną przez J.J. Abramsa – jednego z producentów serialu – metodą opowiadania, zwaną „mystery box”. Sprowadza się ona do tego, że im mniej wiemy, tym lepiej, a paliwem historii musi być jakaś wielka niewiadoma, reprezentująca nieskończone możliwości narracyjne.

„Westworld” rozgrywa się w niesprecyzowanej przyszłości, a miejscem akcji jest zaawansowany technologicznie park rozrywki, udający Dziki Zachód (raczej ten znany z popkultury niż ze źródeł historycznych), gdzie uczestnicy – głównie biali i bogaci mężczyźni – mogą spełniać swoje fantazje bez większych konsekwencji. Goście mogą zaangażować się w przygotowane dla nich narracje (np. poszukiwanie skarbów, udział w wojnie, rozwiązywanie zagadek kryminalnych) i eksplorować rozległą przestrzeń, jednak największą atrakcją pozostaje możliwość interakcji z androidami, nazywanych „hostami”, które zaludniają park, wcielając się w stereotypowe postaci z westernowego świata. Nie trzeba dodawać (w końcu to HBO), że owe interakcje najczęściej wiążą się z seksem lub przemocą, albo jednym i drugim jednocześnie. Hości zostali zaprogramowani w taki sposób, że nie mogą skrzywdzić gości, lecz im samym można już zrobić wszystko. Po odwracalnej śmierci androida pracownicy Westworld kasują mu pamięć, rekonstruują ciało, przeprowadzają diagnostykę i odstawiają z powrotem do parku.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Dzięki zastosowaniu polifonicznej narracji, scenarzyści w synergii z montażystami płynnie przeskakują od wątku do wątku, wprowadzając liczne grono bohaterów związanych z różnymi aspektami tytułowego parku. W rezultacie szybko i sprawnie poznajemy jego funkcjonowanie. Na szczycie piramidy mamy ekscentrycznego Roberta Forda (Anthony Hopkins), założyciela i kreatywnego dyrektora Westworld, który paraduje po futurystycznych wnętrzach w stroju „z epoki”, błyskając srebrną dewizką kieszonkowego zegarka. Za kulisami całego przedsięwzięcia poznajemy również Bernarda (Jeffrey Wright), zajmującego się programowaniem hostów i współpracującą z nim ekipę techników.

Po drugiej stronie lustra, na terenie parku, oglądamy świat przedstawiony oczami samych hostów. Obserwujemy poczynania Dolores (Evan Rachel Wood), coraz śmielej wykraczającej poza swoją pętlę zachowań zaprogramowanych dla naiwnej córki farmera oraz stopniowo dojrzewającą do buntu sutenerkę Maeve (Thandie Newton). Spośród gości parku najwięcej czasu spędzamy z Williamem (Jimmi Simpson), który przybywa do Westworld za namową przyszłego szwagra. Spotykamy również bezimiennego Człowieka w Czerni (Ed Harris), obsesyjnego gracza-weterana, zdeterminowanego, żeby zgłębić wszystkie tajemnice parku i odkryć jego drugie dno.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

W otchłani mystery box

Znając twórczość Michaela Crichtona i jej filmowe adaptacje nietrudno się domyślić, w jakim kierunku zmierza fabuła „Westworld”. Jednak Jonathan Nolan i jego współpracownicy przygotowali narracyjny splot na tyle gęsty, żeby jego rozwikłanie zajęło cały sezon. W efekcie pierwsze dziesięć odcinków sprawia wrażenie nadmiernie rozbudowanego prologu, po którym wreszcie zaczyna się dziać coś interesującego. Opowiadanie historii oparte na zwrotach akcji i czyhających w każdym zakamarku fabuły tajemnicach to ryzykowne przedsięwzięcie w czasach hegemonii internetowej inteligencji zbiorowej. Szczególnie, gdy odcinki ukazują się w ramach tradycyjnej ramówki, raz na tydzień – sieciowy mózg w takim czasie rozłoży każdy kadr na czynniki pierwsze. Przekonał się o tym niedawno autor serialu „Mr. Robot”, gdy fani odkryli główny twist drugiego sezonu już na samym początku, a potem tylko cierpliwie czekali, aż scenarzyści raczą go wreszcie ujawnić. Podobnie stało się z „Westworld” – już po kilku odcinkach teorie dotyczące najważniejszych wątków serialu krążyły po sieci i wiele z nich się potwierdziło wraz z finałem sezonu.

To, że widzowie zbyt wcześnie domyślą się zwrotu akcji, to jeszcze nie ujma dla scenarzystów. Liczy się też odpowiednie wykonanie. Jednak i w tym zakresie twórcy „Westworld” nie popisali się zbytnią subtelnością. Nawet jeśli ktoś nie śledził dyskusji po emisji kolejnych odcinków i dany twist był dla niego zaskakujący, to wciąż każda sekunda wielkiego ujawnienia była celebrowana w nieznośnie podniosłym stylu. Można odnieść wrażenie, że niektóre odcinki zostały skonstruowane jako otulina wokół zwrotów fabularnych – gdyby się ich pozbyć, nie pozostałoby zbyt wiele treści. Nawet elementarna charakterystyka bohaterów, dzięki której widzowie mogliby się zaangażować w ich losy, została zaprzepaszczona przez nawarstwienie sekretów. Prawie każda z kluczowych postaci okazuje się być kimś innym, niż się początkowo wydaje, wobec tego przez większość sezonu obserwujemy właściwie puste naczynia, które dopiero mają napełnić się znaczeniem.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Najbardziej prostolinijny i zarazem najciekawszy wątek „Westworld”, w którym Maeve zaczyna kwestionować otaczającą ją rzeczywistość i coraz skuteczniej szuka sposobu, żeby przebić się na drugą stronę, zostaje dotkliwie okaleczony już na ostatniej prostej, ponieważ scenarzyści postanowili i tutaj odwrócić porządek rzeczy. Każda z tych narracyjnych przewrotek byłaby skuteczniejsza, gdyby przeprowadzono je na znacznie wcześniejszym etapie, tym samym wzbogacając wiedzę widzów o bohaterach i ich motywacjach. Gdy brakuje emocjonalnego zaangażowania ze strony odbiorcy, nawet wirtuozersko wyreżyserowane sekwencje akcji tracą swój blask i powab, a za kamerą stanęli przecież świetni rzemieślnicy, m.in. Neil Marshall, Vincenzo Natali czy Michelle MacLaren. Dzięki ich umiejętnościom, niektóre z tych scen wciąż działają, pomimo niedostatków scenariusza, np. traumatyczna przechadzka Maeve za kulisami parku, sfilmowana w konwencji rodem z horroru.

Być jak serial HBO

Scenarzyści „Westworld” nie wykorzystali także ogromnego potencjału swojego serialu, który oprócz opowieści o narodzinach sztucznej inteligencji, buncie przeciwko opresji i trudnej sztuce empatii mógł zaoferować widzom również autotematyczną refleksję dotyczącą tworzenia produkcji HBO. Odrobina pastiszu w stylu „Domu w głębi lasu” mogłaby skutecznie przebić balon pretensjonalności, który od lat towarzyszy prestiżowym serialom tej stacji i tym samym zyskać nowe grono jej sympatyków. W końcu telewizja wielokrotnie wchłaniała skierowaną w swoją stronę krytykę i przerabiała ją na autoironiczny przekaz, w czym brylowali np. „Simpsonowie”. Skromne przebłyski takich pomysłów są nawet widoczne w serialu Nolana – tym bardziej rozczarowuje fakt, że nie zostały należycie rozwinięte.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Spoglądając na „Westworld” nieco z przymrużeniem oka, odgrywany przy Hopkinsa Ford jawi się jako rasowy showrunner, który najbardziej troszczy się o jakość opowiadanych historii. Jego ekipa to scenografowie, charakteryzatorzy (projektujący wygląd hostów) czy specjaliści od efektów specjalnych (wkraczający do akcji, gdy Człowiek w Czerni ucieka z więzienia i potrzebuje do tego małej eksplozji). Jeden z najważniejszych scenarzystów to Lee Sizemore (Simon Quarterman), karykaturalnie przerysowany twórca nowych narracji dla parku, które składają się z chleba powszedniego HBO, czyli nieuzasadnionej dramaturgicznie nagości i makabrycznej przemocy (jeden z jego fabularnych pomysłów dotyczy autokanibalizmu). Z kolei rolę reprezentantki szefów stacji pełni Charlotte Hale (Tessa Thompson), zgodnie z korporacyjnym etosem pilnująca, żeby narracje oferowane w Westworld przekładały się na jak największe zyski, ich poziom pozostaje dla niej sprawą drugorzędną. Na samym końcu tego łańcucha pokarmowego są oczywiście aktorzy, androidy zaprojektowane do ciągłego powtarzania stereotypów, eksploatowane pod każdym względem tylko po to, żeby dogodzić wymaganiom zblazowanej publiczności.

Niestety, taka interpretacja to w przypadku serialu Nolana tylko myślenie życzeniowe, bo każdy płomyk samoświadomości zostaje błyskawicznie zdmuchnięty przez gaśnicę z napisem HBO. Stacja nie potrafi przestać być sobą i bardzo rzadko toleruje jakiekolwiek odstępstwa od wypracowanej normy. W jednej scenie (będącej szczytem ironicznego dystansu do własnego dzieła, jaki udało się osiągnąć twórcom serialu) Charlotte poucza Lee, rzucając mu w twarz znaną maksymą scenarzystów: „Show, don’t tell”. Autorzy „Westworld” zapomnieli jednak, żeby się do niej zastosować – najpierw pokazują, a potem opowiadają, najczęściej wkładając w usta bohaterów rozbudowane monologi, żeby widzom nic nie umknęło. Jednak jeśli już ktoś musi wyjaśniać nam twisty, to Anthony Hopkins zdecydowanie nie jest najgorszym kandydatem do tego zadania.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Wątki autotematyczne w „Westworld” pozostały więc w powijakach, zepchnięte na marginesy kosztem głównej narracji, która stopniowo rozbudowuje mitologię parku oraz wypełnia detalami przeszłość jego mieszkańców i twórców. Mimo to scenarzyści wciąż chowają kilka rzeczy w swoim pudełku tajemnic i wstrzymują się od wyjaśniania pewnych kluczowych kwestii. Na przykład nie dowiadujemy się niczego o świecie istniejącym poza parkiem, co mogłoby wyjaśnić, dlaczego taka forma rozrywki jak Westworld w ogóle przyciąga kolejnych gości. Twórcy zdają się także nie dopuszczać do siebie myśli, że ktoś mógłby odwiedzić park w innym celu niż zaspokojenie prymitywnych żądz. Być może kolejne odcinki serialu w jakiś sposób rozwieją te wątpliwości.

Po pierwszym sezonie „Westworld” to spore rozczarowanie, potwierdzające pozycję HBO jako konserwatywnego wujka, który chciałby jakoś dopasować się do współczesnych realiów, ale jedyne, na co potrafi się zdobyć, to przebrzmiałe historyjki, które opowiada ze swadą od lat. Serial został zrealizowany na wysokim poziomie i kiedy tylko nie próbuje nas zaskoczyć, pokazuje potencjał, który można rozwinąć w kolejnych odsłonach. To jednak trochę za mało. Podczas gdy konkurencja gorączkowo eksperymentuje z tematyką, formą i dystrybucją seriali, HBO trzyma się tego, co dobrze zna, zmieniając tylko opakowanie i pozorując rozwój. Jedyny element „Westworld”, który ma szansę zapisać się w annałach amerykańskiej popkultury, to covery Radiohead – zespołu znanego z piosenek o androidach – w minimalistycznej aranżacji na pianolę.

Nasza ocena:

żarówki 2-01


karol-kucmierz-male-pop

Karol Kućmierz – filmoznawca, publikuje w tygodniku internetowym Kultura Liberalna, laureat III nagrody Konkursu im. Krzysztofa Mętraka w roku 2012, wyróżniony w 2013 i 2015. W 2014 r. wyróżniony w IV edycji Konkursu „Powiększenie” portalu Filmweb.