Teatralne poruszenie w Chorzowie, czyli 7. edycja Obserwatorium Artystycznego ENTRÉE
O spektaklach realizowanych poza teatrami instytucjonalnymi chciałoby się pisać dużo i dobrze. Bo są tworzone przez pasjonatów, którzy zazwyczaj nie oczekują za nie wynagrodzenia. Bo w większości przypadków wymagają od twórców sporego poświęcenia, gdyż ich realizacją zajmują się często w czasie wolnym od właściwych obowiązków. Ogarnia nas pokusa, aby z uznaniem pokiwać głową i stwierdzić, że tego typu twórczość wymaga jedynie pasji i zaangażowania, które potrafią zdziałać cuda. Niestety. Wśród wielu teatralnych perełek zdarzają się realizacje słabsze. Tegoroczna edycja Obserwatorium Artystycznego ENTRÉE w Chorzowie pod względem artystycznym była nierówna. Twórcy, którzy ze swoimi inscenizacjami dostali się do finału, walczyli o półroczną rezydencję na deskach Teatru Rozrywki i możliwość zrealizowania nowego spektaklu w profesjonalnych warunkach. Dział teatralny „Reflektora” nie mógł pozwolić, by to wydarzenie przemknęło bez echa. Udało nam się zobaczyć cztery z pięciu prezentowanych widowisk. Jak je oceniamy?
„ALICJA. PRZESŁYSZENIE. HALUCYNACJA DŹWIĘKOWA NA MOTYWACH LEWISA CARROLLA”
Reż. Maria Kwiecień
Agata Kędzia: Chcąc opowiedzieć o spektaklu „Alicja. Przesłyszenie. Halucynacja dźwiękowa na motywach Lewisa Carrolla” w reżyserii Marii Kwiecień, muszę chyba zacząć trochę inaczej niż zwykle. Mówi się, że teatr to miejsce przeżyć, moment kreacji świata urzeczywistniający się na naszych oczach. Chwila ulotna, ale dzięki temu wyjątkowa. Pełna zgoda! Więc wychodząc z teatru zadałam sobie pytanie: dlaczego w takim razie przez połowę przedstawienia próbowałam dokładnie analizować każdy jego fragment, szukając ciągu przyczynowo-skutkowego i logicznych wytłumaczeń działań bohaterki, a kiedy ich nie znajdowałam, oznajmiłam sama sobie, że przecież to całkowity bezsens? Czy nie narzuciłam sobie odbioru tego przedstawienia jeszcze przed tym, zanim się w ogóle zaczęło? Czy jedynym powodem, dla którego początkowo traktowałam je jako opowieść o niczym, było to, że nie spełniało moich interpretacyjnych oczekiwań? Ale czy w ogóle o to chodziło?
Alicji z Krainy Czarów nie trzeba przedstawiać. Jednak Alicja, w którą wciela się Kinga Kaczor w omawianym przeze mnie spektaklu, wpadła do trochę innej dziury niż ta, którą znamy z powieści Lewisa Carrolla. Przez godzinę wędrujemy z Alicją po Krainie Dźwięków. Towarzyszy jej grający na basie Michał Kiedrowski, który powołuje do życia równorzędną bohaterkę opowieści – muzykę. Spektakl zaczyna się od podążania przez Alicję za melodią, która wybrzmiewa nieśmiało z jej wnętrza. Być może jest to Biały Królik, który czai się w jej głowie? Kiedy Alicja pozwala na wciągnięcie siebie do jego świata następuje trudna do opisania eksplozja treści wyobraźni. Elementy scenografii (przeciągnięte przez scenę długie struny, akordeon, butelki z wodą) są tylko pretekstem do wydobycia z nich dźwięku.
Wyobraźnia Alicji szaleje. Jej zetknięciu z każdym z przedmiotów towarzyszy inna melodia: albo wydawana przez samą Alicję, albo grana przez basistę. Ale największy potencjał dźwięku znajduje się właśnie w niej. Kinga Kaczor mistrzowsko naśladuje dźwięki wszystkich zwierząt świata, a także „ubiera” w nie uczucia i emocje. Brzmi nielogicznie? Cóż, takie właśnie było. Bo takie być miało! Naturalność, którą umożliwia nieskrępowana gra wyobraźni, uświadomiłam sobie dopiero w momencie, w którym aktorka zaczęła po raz pierwszy w spektaklu posługiwać się tekstem. Była to zupełnie niezrozumiała mieszanina słów stylizowanych na akademickie wywody i polityczne przemówienia.
Twórcy spektaklu puścili w stronę widowni oko: domyślacie się już, co mamy na myśli?
„SAMOOBSŁUGA”
Reż. Julia Szmyt
Marysia Sławińska: Spektakl konfrontuje nas z pytaniem o zdolność do samodzielnego myślenia, podczas gdy różnego rodzaju systemy próbują na nas wywrzeć presję. Na scenie aktorzy wcielają się w morderców, którzy w kryjówce czekają na kolejne zadanie. Jeden z bohaterów jest cierpliwy, drugi nie potrafi pogodzić się ze swoim losem i zadaje wiele niewygodnych pytań, na które jednak nie dostaje odpowiedzi. Czekając na rozkaz, zauważają, że w ich pomieszczeniu znajduje się winda kuchenna, która przysyła im żądania – chce ona, aby mężczyźni przygotowali jej wyszukane dania. Nie są jednak w stanie spełnić jej poleceń… Spektakl powstał na podstawie sztuki Harolda Pintera o tym samym tytule, a odpowiada za niego studentka reżyserii, Julia Szmyt. Oglądając przedstawienie, przedzieramy się przez atmosferę grozy, następnie komedii, żeby na końcu dojść do smutnego wniosku: czyżbyśmy znali to z naszej rzeczywistości?
Uwikłani w codzienne życie zastanawiamy się, czy stawiamy właściwe kroki. Często mamy do siebie żal, że coś się nam nie udało albo że nie podjęliśmy innej decyzji. Realia, które nas otaczają prowokują do pytań: czy takiej rzeczywistości chcieliśmy? Ponurej, nieprzyjemnej, nudnej? Nad naszym życiem ktoś sprawuje kontrolę. I wcale nie mam na myśli sił nadprzyrodzonych. O wyglądzie świata, w którym żyjemy, decydują inni ludzie. Chcą oni wpisać nas w określone ramy, albo oczekują od nas rzeczy, których nie mamy ochoty im dawać. To wszystko powoduje, że dusimy się naszym światem. Kuchenna winda wydaje polecenie niemożliwe do spełnienia. Wtedy na myśl przychodzą nam wydarzenia, którymi obdarza nas los, a my nie jesteśmy gotowi im sprostać. U bohaterów to życie pełne pretensji i niezadowolenia kończy się próbą przerwania bierności. Jeden gangster „wychodzi” z ich świata z poczuciem, że uda mu się wyrwać z tej gęstej lawy i jej dusznych oparów, ale pada ofiarą swojego kompana. Tamten strzela. Tak po prostu.
Zastanówmy się, czy dobrze czujemy się w rzeczywistości, w której jesteśmy. Jesteś szczęśliwy?
„SOŃKA”
Reż. Aleksandra Skorupa
Natalia Stryj: Na scenie piątka młodych ludzi, którzy mają przed sobą całe życie i otwartą drogę do kariery. Wojna jest już daleko za nimi, a prawdziwy teatr jeszcze przed nimi. Miotają się i płaczą, przeżywając losy od dawna nieżyjącej Sońki, a może i swoje niepewne losy teatralne.
Jakimś cudem do finału Obserwatorium dostał się spektakl dyplomowy Aleksandry Skorupy pt. „Sońka”. Jak się okazało i reżyserka, i aktorzy są już w ostatniej fazie swojego studenckiego życia na PWST. Wydawałoby się, że ktoś, kto aspiruje do tego, aby występować na deskach największych teatrów (czego życzę całej ekipie), z Małą Sceną Teatru Rozrywki nie powinien mieć najmniejszego problemu. Odniosłam jednak inne wrażenie.
Z powieścią Ignacego Karpowicza zmierzyć się nie jest łatwo, sama w sobie jest specyficzna i choć może prosi się o adaptację teatralną, to jednak nie jest to proste zadanie. Mamy do czynienia z historią o trudnym życiu, którego nie przeżyła ani reżyserka, ani aktorzy, ale wszyscy bezkarnie grzebią w opowieści wokół niego osnutej. Oczywiście mają do tego prawo i nie chodzi o to, że są to tematy tabu, ale skoro już się za taką opowieść zabierać, to bez wymuszonego patosu i nie amatorsko.
Bardzo nie lubię być oszukiwana w teatrze. Nie lubię też, kiedy ktoś próbuje manipulować moimi emocjami. Niestety nie uwierzyłam w historię Sońki. Nie uwierzyłam w łzy aktorki (Agnieszki Bieleckiej), która wcielała się w postać kobiety i bardzo się starała te łzy w odbiorcach wymusić. Uwierzyłam za to bezimiennemu Archaniołowi (Karolowi Bernackiemu), który wyłamał się z konwencji i nie musiał gadać, żeby być zauważonym. Jako jedyny zrozumiał, że więcej nie znaczy lepiej.
Należy się jednak szacunek za odwagę, ponieważ opowiadać o wojnie w kraju, w którym potykamy się o pomniki, nie jest łatwo. Zabrakło mi w tym spektaklu ciszy i miejsca na refleksję, za to bardzo wyraźnie dostrzegłam młodzieńczy niepokój i ambicje. Oby wynikło z nich jeszcze coś dobrego.
„MĘŻCZYZNA SUKCESU”
Reż. Adam Biernacki
Anna Raj: Tytuł monodramu „Mężczyzna sukcesu” w swojej naturze jest przewrotny, ponieważ przedstawia życie samotnego, pozbawionego charakteru człowieka, który wiarę w lepsze życie pokłada w książkach typu „Jak osiągnąć sukces w weekend?”.
W trakcie spektaklu towarzyszymy bohaterowi w zwykłym dniu. Przyglądamy się jego porannej toalecie, towarzyszymy w pracy, obserwujemy jego relacje z kolegami, podążamy za nim na imprezę, a w końcu widzimy jego powrót do domu. Jest tu sporo okazji, aby wywołać u widza emocje, a jednak nie udaje się to bardzo długo, prawie do końcowych scen.
Czego zabrakło w reżyserii? Dlaczego pozostawiła mnie ona obojętną? Z pewnością brakowało podkreślenia atmosfery scen za pomocą dostępnych środków. Jednym z nich było oświetlenie. Bez względu na sytuację oświetlona była cała scena, ukazując nam zupełnie niewykorzystaną w tym spektaklu przestrzeń. Zmiany światła, na które zdecydował się reżyser, były niezwykle przerysowane i nie zdradzały większego związku z całą resztą. Między innymi to niedopracowanie odebrało nam szansę na wejście w świat wyreżyserowany przez Adama Biernackiego. Ponadto reżyser nie podjął bardzo ważnej decyzji dotyczącej formy spektaklu: czy ma to być stand-up czy monodram. Stąd luki dramaturgiczne, ponieważ nie wiadomo, co stanowi oś omawianego przedstawienia – kolejne gagi czy sama opowieść?
Aby oddać sprawiedliwość wszystkim twórcom biorącym udział w „Mężczyźnie sukcesu” należy podkreślić duże zaangażowanie i precyzję gry Andrzeja Jakubczyka, który sam zmierzył się z widownią Małej Sceny Teatru Rozrywki.
Korekta: Sylwia Jarocka