Festiwal Filmowy Pięć Smaków – relacja

10. Festiwal Filmowy Pięć Smaków to jedyna w swoim rodzaju okazja, by przez tydzień znaleźć się w Korei Północnej, na ulicach Manili, w malezyjskiej dżungli, na filipińskich plażach, a także na tybetańskim bezdrożu. Najczęstszą myślą, która towarzyszy tym filmowym podróżom w warszawskich kinach, jest stosunek człowieka do tradycji i nowoczesności.

dziecko-apokalipsy

„Dziecko apokalipsy”, fot. materiały organizatora

Nowe kino Azji

Główną sekcją festiwalu jest cykl projekcji konkursowych. Twórcy nowych obrazów próbują umieścić własną twórczość w odpowiednim dla siebie kontekście. Niektórzy z nich preferują podejmować dyskusję z tradycją i kulturą, dla innych ważniejsza jest próba sportretowania społeczności. Język filmowego obrazu staje się istotnym elementem intelektualnej retoryki nowego środowiska artystycznego. Drugą wspólną tendencją dla filmów konkursowej sekcji jest otworzenie się na poetykę zachodniej sztuki wizualnej.

„Zwyczajna rodzina”

„Zwyczajna rodzina”, fot. materiały organizatora

Główną nagrodę People’s Jury zdobył film „Dziecko apokalipsy”, wyróżnienie powędrowało zaś do twórców filipińskiego obrazu „Zwyczajna rodzina”. Te dwie produkcje to udane próby uchwycenia wielkich wątpliwości egzystencjalnych w mikroskopijnej skali: grupy znajomych i nastoletnich rodziców. Ich jednostkowe dramaty są konsekwencjami problemów społecznych oraz nastrojów politycznych. Domeną nagrodzonych filmów jest umiejętność uniwersalizacji opowieści. Można w ten sposób traktować je jako głos pewnego pokolenia, które chce mówić głośno, czuć intensywnie i mieć prawo do przeżywania młodości. Dlatego, filmy konkursowe nie kuszą tanim egzotyzmem, nie można ich traktować jako pocztówkowych broszur z tanich biur podróży. Ulica Manili jest pełna chaosu, szesnastolatków kochających się w kartonach, zatłoczonych bazarów, odrapanych ścian z tekstami piosenek Kendricka Lamara („Zwyczajna rodzina”). Błękit filipińskich plaż to kolor melancholii i niepewności („Dziecko apokalipsy”). Ta bezpretensjonalna emocjonalność sprawia, że nagrodzone filmy są absolutnie czytelne dla widza z całego świata. Autentyzm to słowo klucz, kiedy próbuje się tworzyć uniwersalną opowieść o uczuciach i wewnętrznych rozdarciach.

„Tharlo”

„Tharlo”, fot. materiały organizatora

„Tharlo”, tybetański film, który podejmuje walkę ze stereotypizacacją Tybetu, zdobył nagrodę NETPAC. Surowość górskiego krajobrazu nie jest już tłem do nowinek duchowych. Skraje niedostępnych przełęczy to odbicie wewnętrznego pejzażu psychiki tytułowego bohatera. „Tharlo” podejmuje kluczowy dla XXI wieku problem nierozwiązywalnego konfliktu między nowoczesnością a tradycją. Charakter milczącego pasterza owiec przypomina granitową skałę – zarówno polityka, jak i tradycja nie są w stanie modelować duchowości bohatera. Odpowiedzią na te tożsamościowe rozdarcie jest potrzeba gestu. Dlatego Tharlo jednocześnie pali skręcane papierosy (zgodnie z tradycją) i ścina włosy (zgodnie z nowoczesnością). Mam w pamięci końcową scenę, gdy pasterzowi towarzyszy specyficznego rodzaju kurtka oraz motorynka. Kadrowany od tyłu bohater przypomina raczej Sailora z „Dzikości serca”, przywiązanego do wężowej kurtki tak samo jak do wolności. Tharlo jest buntownikiem, choć jego kontemplacji wolności nie towarzyszy rockowa muzyka, a dźwięki recytowanych „Cytatów Przewodniczącego Mao”. Podobnie jak wcześniej wymienione tytuły, „Tharlo” wiele czerpie z europejskiego dorobku. Tym razem nie jest to konwencja indie movie, a raczej inspiracja dorobkiem Tarkowskiego.

„Przemiana”, fot. materiały prasowe

„Przemiana”, fot. materiały organizatora

Wielokrotnie powtarzające się rozdarcie bohaterów cechuje także malezyjski film „Przemiana”. Punktem wyjścia którego jest  kryminał noir, choć  twórcy odważnie skręcają w stronę surrealistycznej przypowieści o wolności. Spektakularne morderstwa prowadzą do refleksji na temat pierwotnych wierzeń o fotografii. Jak podkreśla reżyser, Dain Said, ludy Borneo były przekonane, że aparat więzi duszę człowieka. Intencją Saida było przeniesienie tej etnograficznej anegdoty na język symbolicznej baśni o konflikcie nowoczesności i tradycji. Granicznym punktem w filmie jest ucieczka bohaterów z głośnych ulic do dżungli. Said przyznał również w rozmowie, że taka dżungla faktycznie istnieje w centrum Kuala Lumpur – malezyjskiej stolicy. Myślę, że celowość wyszukania lokacji przez reżysera można zinterpretować jako wypracowanie idealnego kompromisu między naturą a cywilizacją. Wizja ta to wyraźny kontrast dla współczesnego Borneo, które utraciło swoją tropikalną magiczność. Twórca podkreśla, że jest niepewny reakcji malezyjskiej publiki, gdyż społeczeństwo oszalałe na punkcie nowoczesności może wyprzeć pierwotny irracjonalizm, który jest kluczowy w jego filmie.

historia-santiego-i-viny

„Historia Santiego i Viny”, fot. materiały organizatora

Poza konkursem

Odrestaurowana klasyka azjatycka to świetna okazja, by zobaczyć konflikt między tradycją a nowoczesnością bez dystansu czasowego. Twórcy konkursowi wywodzili się z zupełnie innego pokolenia, z zupełnie innej wrażliwości. Dlatego przypomniane klasyki ogląda się w zasadzie jak dokumenty, które świetnie zapisały rzeczywistość ówczesnej Azji. „Historia Santiego i Viny” to przypadkowo odnalezione cudowne dziecko kolorowej ery kina z Tajlandii. Film z 1957 roku można traktować jako pocztówkę z innego świata, prezentującą teraz jedynie walory etnograficzne, a nie artystyczne. Podobnie tajwańska „Córka Nilu”, która przypomina znalezione na strychu nagranie, portretujące Tajpej w okresie modernizacji. Drewniane domki sąsiadują ze stalową konstrukcją restauracji KFC. Właśnie w takich warunkach znany reżyser próbuje poruszyć temat kobiecego dojrzewania. Ten film z 1987 może sygnalizować  już kierunek zmian w kinie azjatyckim. Pojawia się bowiem subtelne rozdarcie kształtującej się tożsamości, które nieustannie będzie o sobie przypominać w późniejszych filmach, np. z sekcji konkursowej Pięciu Smaków. Wielkie brawa dla organizatorów za staranny dobór dzieł. Nie miało się wrażenia przypadkowości istnienia sekcji pozakonkursowych.

„Jestem Sion Sono”, fot. materiały organizatora

„Jestem Sion Sono”, fot. materiały organizatora

Filmy konkursowe to rejestracja współczesnych konfliktów. Odrestaurowana klasyka Azji to z kolei dokumentacja minionej ery. Wyjątkowym cyklem projekcji był portret autorskiego kina Siona Sono, które wywodzi się z tradycyjnej ery, jednocześnie śmiało się od niej odcinając. Jego szalona, niezrozumiała i destrukcyjna twórczość sprawiła, że konkursowi artyści mogli budować nowe fundamenty na pobojowisku zniszczonych idei, mitów i stereotypów. Japoński reżyser to chyba największy freak tamtejszej kinematografii; jego styl można śmiało zestawić chociażby z Davidem Lynchem. Podobnie jak amerykański reżyser, Sono zmaga się z mitami japońskiego społeczeństwa, ocierając się o kamp („Miłosne piekło”) lub minimalistyczne sci-fi („Gwiazda szeptów”). Trudno zaszufladkować twórczość reżysera, gdyż kino gatunkowe często jest traktowane jako tworzywo plastyczne, dzięki któremu można konkretyzować nieświadomość, lęk i pierwotność. Jego filmy emanują cielesnością – Sono obnaża zarówno bohaterów, jak i język filmowego przemysłu. Pęknięcia wewnętrzne są wyrażane groteskową ekspresją („Miłosne piekło”) lub psychoanalitycznymi skojarzeniami („Miłość obnażona”). Ponownie należy podkreślić świetną pracę organizatorów, którzy wykorzystali niemalże każdy okres twórczości Sono, by pozwolić widzowi na możliwie najpełniejsze doświadczenie jego wizji artystycznej. Dlatego jego opus magnum – „Miłość obnażona” – zostało poprzedzone chociażby „Sceną życia” – filmem będącym radykalnym eksperymentem formalnym, który prezentuje destrukcję totalną (nawet samej techniki języka filmowego). Kolejne, dojrzalsze obrazy Sono okażą się echem tego buntu, gdzie punkowe no future zastąpione jest przez everything sucks.

„Miłosne piekło”, fot. materiały organizatora

„Miłosne piekło”, fot. materiały organizatora

Reżyser „Miłosnego piekła” krzykiem, seksem i bieganiem po ulicach zagłuszał wewnętrzne rozdarcie swoich bohaterów. Sekcja kina Korei Północnej pokazuje z kolei, że wszystkie rozdarcia można zagłuszyć słowem Partii. „Rozkaz 27” to absolutna perła, próba mariażu lirycznego kina wojennego o męskiej przyjaźni ze scenami walki taekwondo. Dodając do tego propagandowy dydaktyzm, który jak widmo unosił się nad wizją reżyserską, otrzymujemy w rezultacie najlepszy anty-film, jaki mógł powstać w takich okolicznościach. „Rozkaz 27” odniósł spory sukces w bloku sowieckim, np. w Polsce. Do miejskich legend przeszły kolejki fanów proszących władze o zaproszenie aktorów tego północnokoreańskiego blockbustera.

„Rozkaz 27”, fot. materiały organizatora

„Rozkaz 27”, fot. materiały organizatora

Jak twierdzi Jagoda Murczyńska, organizatorka festiwalu, były próby zdobycia północnokoreańskiej wersji „Titanica”, lecz ostatecznie kopia produkcji została uznana za zaginioną. I to było jedyne, czego zabrakło na tegorocznych Pięciu Smakach, które stały się już pozycją obowiązkową na mapie festiwalowej Polski.

tekst: Michał Trusewicz