Dobrze Ujęte: Maksym Rudnik
Ma niemałe doświadczenie, w tym sesje dla znanych marek czy dalekie wojaże. Jak w skrócie scharakteryzować to, co tworzy? Przede wszystkim wyróżnia go specyficzny klimat zdjęć i tematyka – sport, podróże, sesje komercyjne. Jak sam mówi: „Nie ma nic bardziej wartościowego, niż prawdziwy obraz”, co uwidacznia się w jego zamiłowaniu do fotografii analogowej. O początkach, rozwoju pasji, podróżach oraz magii kliszy rozmawiamy z Maksymem Rudnikiem.
Pierwszy aparat?
Nikon d80/rosyjski KIEV na film.
Miałeś taki moment, że fotografia stała się dla Ciebie bardzo ważna, czy też był to proces stopniowego odkrywania i poszukiwania swojego miejsca?
Odkąd zacząłem robić zdjęcia, zawsze była ważnym elementem mojej codzienności, z czasem przekształciła się w pasję pochłaniającą niemal całą „pamięć RAM” w mojej głowie, aż kilka lat temu pasja zaczęła być również pracą.
Studiowałeś metody ilościowe i systemy informacyjne – to był dla ciebie plan „B”, czy traktowałeś tak początkowo wszystkie inne zajęcia, w tym właśnie fotografię?
Zawsze lubiłem i nadal lubię liczby. Myślę, że gdy zaczynałem, nie miałem obranego kursu, miałem kilka możliwości, których się trzymałem. Przełomem było zakończenie pierwszego stopnia studiów. Już wtedy od kilku lat zarabiałem na robieniu zdjęć i postanowiłem, że to właśnie w tym kierunku pójdę. Mimo to postanowiłem również kontynuować studia na SGH.
A kiedy uzyskałeś swoje pierwsze płatne zlecenie na zrobienie zdjęć? To było tak, że ktoś się do ciebie zgłosił czy sam poszukiwałeś możliwości zarobku? Jak to wspominasz?
Zdaje się, że klient sam się zgłosił. To były wczesne czasy liceum, więc zlecenia dostawałem raczej od osób, które znałem. Wszystko zaczęło się w górach i ma związek ze sportem. To temu właściwie zawdzięczam większość moich najbliższych znajomości, jak i pierwsze zdjęcia komercyjne. Wspomnienia są raczej dobre, to były cenne doświadczenia na wielu płaszczyznach. Od wykonania zdjęć po sam kontakt z klientami.
Miałeś okazję pracować dla wielu znanych marek – jest jakaś, którą szczególnie zapamiętałeś? Która była najciekawsza czy też najważniejsza?
Zrealizowałem sporo komercyjnych, a zarazem ciekawych projektów. Najciekawsze z pewnością były te, przy których miałem dowolność artystyczną – jak w przypadku projektu dla NIKE czy sesji dla marki odzieżowej Turbokolor. To rewelacyjne, kiedy klient docenia twój sposób postrzegania świata przez obiektyw i daje Ci niemal wolną rękę do działań.
Wykonujesz dużo zdjęć związanych ze sportem – jak to się stało, że wybrałeś akurat tę dziedzinę?
Kiedyś sam bardzo dużo czasu poświęcałem aktywności fizycznej, teraz z racji miejsca zamieszkania znacznie mniej, ale siłą rzeczy moje zdjęcia są związane ze sportem – chociaż w ostatnich latach niemal całkowicie odszedłem od fotografowania go, z wyjątkiem swoich osobistych projektów.
To dość trudne zdjęcia – wszystko dzieje się szybko, do tego trzeba zwracać szczególną uwagę na swoje bezpieczeństwo i sprzęt. Czy w takiej fotografii można w ogóle coś zaplanować czy jest to raczej kwestia chwili?
Oczywiście, że można bardzo dużo zaplanować. Ogromną rolę pełni tutaj również doświadczenie, wyczucie momentu, przewidywanie, jak zachowa się sportowiec lub jaki ruch wykona. To bardzo ważne przy fotografowaniu surfingu, ponieważ trzeba skupić się na uchwyceniu momentu, a do tego trzeba walczyć z prądami morskimi. Nieraz jest się w stanie płetwami dotknąć ostrej jak brzytwa rafy, a na głowę załamują się kilkumetrowe fale. To spore wyzwanie. Dokładnie pamiętam moje pierwsze zdjęcia w oceanie i ilość ran, jakie wyniosłem po starciu z tym żywiołem. Bezpieczeństwo sprzętu to poważna sprawa: kurz, śnieg, minusowe temperatury, słona woda – to wszystko sprawia, że czasami sprzęt ulega uszkodzeniu.
Często robisz zdjęcia analogiem – co cię w nim ujmuje? Ta fotografia jest chyba bardziej wymagająca niż cyfrowy odpowiednik?
Bardzo dużo fotografuję analogami. Właściwie klisza jest obecna u mnie od samego początku robienia zdjęć i od kilku lat wszystkie moje prywatne zdjęcia i autorskie projekty są wykonane na kliszy. Na pewno film zmusza do innego stylu pracy, obraz planuje się w głowie, pracuje się wolniej. Jest w tym coś, co mnie ujmuje. Po długim wyjeździe, gdy wracam z kilkudziesięcioma rolkami filmów, jestem w stanie siedzieć dzień i noc w mojej pracowni na Żoliborzu i odkrywać na nowo to, co uwieczniłem przy czerwonym ciemniowym świetle. Nie ma nic bardziej wartościowego niż prawdziwy obraz. W naszych czasach nieustannie patrzymy w piksele, filmy oglądamy na ekranach, książki czytamy za pomocą urządzeń elektronicznych, nieraz wielkoformatowe płótna podziwiamy na małych ekranach iPhone’ów. To nie dla mnie, lubię papierową książkę, drukowany magazyn i obrazy na ścianach galerii sztuki. Tak samo w fotografii – to, co namacalne, ma dla mnie ogromną wartość.
Na swoich zdjęciach często ukazujesz też niezwykłe miejsca. Co jest pretekstem do czego: podróże do fotografii czy na odwrót?
Fotografia motywuje większość wyjazdów. W zeszłym roku aparat zabrał mnie na ponad dwa miesiące do Afryki, na niecałe dwa tygodnie pod Mont Blanc i na miesiąc do Indonezji – nie licząc kilku krótszych wyjazdów po Europie. Więc jeżeli o tym mowa, to aparat jest znakomitym pretekstem do wyjazdów. Chociaż chcę pojechać na kilka tygodni nad ocean, żeby w końcu po prostu surfować dzień w dzień – do tej pory zazwyczaj aparat brał górę nad łapaniem fal. Po prostu muszę pojechać bez aparatu.
Plany i cele na przyszłość?
Stay gold!
Tekst: Sylwia Chrapek
Korekta: Martyna Góra