Czytelniczko, widzu, uczestnicy – kim jesteście?
Biennale di Katowice, czyli dyskusja, która odbyła się w ramach III Metavera Art Festiwal, zapowiadała się jako spotkanie mające na celu przedyskutowanie możliwości rozwoju miasta pod względem sztuk wizualnych. Co z tego wyszło?
Pomysłem organizatorki, Marleny Niestrój (wywiad na łamach „Reflektora”: Klik!), było przeprowadzenie eksperymentu myślowego, sytuującego Katowice w kontekście znanych i głośnych biennale weneckich, podczas których sztuka wypełnia place, zaułki i ulice całego miasta, przyciągając turystów, wciągając ich w grę i prezentując to, co współcześnie dzieje się w różnych krajach. Na spotkaniu pojawili się Henryk Waniek, Ingmar Villqist, Zbigniew Kadłubek, Waldemar Szymczyk, Krzysztof Karwat oraz Irma Kozina. I (małe) grono odbiorców. To grono było symptomatyczne nie tylko w kontekście samego wydarzenia, ale w ogóle sposobu myślenia o odbiorcach kultury. Ale zacznijmy od początku.
Zaproszeni goście prezentowali, jak zawsze podczas takich dyskusji, różne punkty widzenia i przemawiające za nimi doświadczenie. Niestety, nacisk został położony na możliwości zainicjowania wydarzenia międzynarodowego w Katowicach w kontekście samej sztuki. Na pierwszym miejscu były wytwory artystów, ewentualnie potencjał ekonomiczny całego wydarzenia. W całości zabrakło głosów mówiących o publiczności. Kto miałby przyjść? Kto uczestniczy w kulturze w Katowicach? Kogo miałaby zainteresować formuła festiwalu? Co właściwie interesuje mieszkańców tego terenu? Szczególnie wyraźnie było to widać, gdy skomentowany jako utopijny pomysł rozbicia raczkującego wydarzenia na kilka miast, „bo przecież DTŚką dojedziemy w 15 minut do każdego ościennego miasta”, spotkał się z (pobłażliwym?) uśmiechem i brakiem odpowiedzi ze strony pomysłodawcy. Niektórym chyba wizja bogatego weneckiego biennale zdominowała charakter potencjalnego katowickiego wydarzenia.
W pewnym momencie prof. Irma Kozina zadała ważne pytanie: czy chcemy robić Biennale dlatego, że myślimy o rewitalizacji miasta poprzez sztukę – zdobywając na to pieniądze turystów, czy chcemy zwiększyć obecność sztuki w świadomości mieszkańców aglomeracji? To pytanie powinno być wstępem, determinującym dalszą rozmowę o tym, czy będziemy zorientowani tylko na artystów i ich twory, czy na to, aby wciągnąć w pole artystyczne odbiorców, szczególnie że sztuka tworzona współcześnie nie cieszy się zbyt szerokim poważaniem, jeśli nie są to videoarty czy prace interaktywne, które zawsze przyciągną ludzi. Wydarzenie ujęte w ramy wystaw, przeglądów czy festiwali musi podążać wyznaczonymi tropami, ramami, proponować narrację, inaczej okaże się zwykłym przypadkowym zbiorem z bardziej lub mniej znanymi nazwiskami. Natomiast odbiorcy nie będą nawet wiedzieć, po co mieliby w czymś takim uczestniczyć – już teraz często nie wiedzą, bo zdarza się, że wystawianym pracom brakuje nie tylko towarzyszącego komentarza, opisu pomysłu, ale i informacji o technice wykonania. W takim wypadku nie ma co się dziwić, że wystawy i wernisaże odwiedza wciąż ta sama grupa osób.
Nie warto się oszukiwać: świadomość walorów kulturowych czy artystycznych nie stoi w Polsce na wysokim poziomie. Nie jest to jednak wina samej edukacji – dłuższej czy krótszej. To również wina braku myślenia o uczestnikach kultury. Przecież zawsze znajdzie się znajomy znajomego na wystawie innego znajomego. Tyle że nigdzie dalej to nie wyjdzie. Na szczęście podczas dyskusji pojawił się głos Henryka Wańka, przywołujący potrzebę łączenia sztuki ze społecznością. Potrzeba partycypacji – dialogu twórcy z odbiorcą, interakcji, wciągania w wir wydarzeń, stawiania ich obu w trudnych sytuacjach – już poza stereotypami muzeum postrzeganego jako cmentarzysko historii czy white cubach galerii artystycznych.
Opowiadanie poprzez sztukę o tym, co dzieje się poza jej ramami, nie jest żadnym odkrywczym pomysłem. A wystarczyłoby zetrzeć obraz „ludzi kultury” jako obywateli getta wielkich wartości i niezrozumienia. Widząc postawiony mur, bez obietnicy spełnienia potrzeb emocjonalnych czy poznawczych, potencjalny odbiorca pójdzie po prostu gdzie indziej. Aktualnie istnieje wielki problem z zainteresowaniem sztuką młodego pokolenia – mam na myśli młodzież licealną i studentów. Muzea sztuki czy wydarzenia artystyczne, o ile nie prezentują dokonań muzycznych czy filmowych, są zwykle ledwo tlącymi się punktami na mapie zainteresowań. Dlaczego tak jest?
Ważnym, nie tylko w przypadku tego projektu, ale i większości wydarzeń artystycznych, jest problem komunikacji organizatorów z odbiorcami. Zamiast być tłumaczem, mediować między dwoma stronami, organizatorzy często powielają schematyczne i hermetyczne wypowiedzi krytyków czy kuratorów, którzy o dziełach piszą raczej sami dla siebie, a nie dla „zwykłego widza”. Brak promocji i języka odpowiedniego dla odbiorcy jest problemem o największej randze – szczególnie w przypadku „pierwszoroczniaka”, wydarzenia o którym nikt jeszcze nic nie wie.
Jeśli nie chcemy zamykać się w anachronicznym, przebrzmiałym, romantycznym paradygmacie sztuki dla elit i popkultury dla mas, oprócz organizacji wydarzenia z wielkimi nazwiskami artystów, należy pomyśleć o tym, do kogo powinno być adresowane, kim są zainteresowani, jak ma się ono w stosunku do innych proponowanych wydarzeń, w jaki sposób opowiedzieć o tym, dlaczego w ogóle może to zainteresować widza, słuchacza czy uczestnika tego typu imprez. Inaczej wszelkie postulaty przywrócenia sztuce współczesnej roli kompasu w zawiłym świecie, poruszyciela mas i orędownika wartości pozostaną śmiesznymi mrzonkami, które topić będziemy w odmętach „braku prawdy i piękna” wygodnego „postmodernistycznego świata”.
tekst: Sebastian Łąkas
korekta: Martyna Góra