Niesamowita smarzowszczyzna
Polscy widzowie to czasami prawdziwi masochiści. Wojciech Smarzowski ma u nas renomę najlepszego współczesnego reżysera głównie dlatego, że dobre kino rozumiemy jako terapię szokową – zaproszenie do babrania się w przemocy i złu. Smarzol znowy przywalił – takie głosy, pełne szacunku i podniecenia, można było usłyszeć po premierze „Wołynia”. Sama wieść o tym, że Smarzowski opowie o rzezi na Kresach pachniała zresztą tautologią – każdy jego film jest rodzajem rzezi (także symbolicznej), dokonywanej najczęściej przez Polaków na Polakach.
Obraz relacji polsko-ukraińskich w „Wołyniu” układa się z kolei w zaawansowaną czytankę o historii wschodnioeuropejskich „skrwawionych ziem” – o ludobójstwie, które zostało, jak sugeruje otwierający film cytat, spowite milczeniem. Pierwszy akt przypomina „Łowcę jeleni” Michaela Cimino: rozbudowana sekwencja ślubu Polki i Ukraińca, odbywającego się na wiosnę 1939 roku, ukazuje świat religijnych i wspólnotowych obyczajów, który podszyty jest jednak etnicznymi napięciami. Żydzi pracują jako karczmarze na uboczu społeczności, a Ukraińcy traktowani są z wyższością przez Polaków, którzy wprowadzają coraz więcej praw dyskryminujących obie mniejszości. Na tym ostatnim weselu – zanim ZSRR i Niemcy metodycznym gwałtem zniszczą dawną kulturę Kresów – sołtys Maciej Skiba (Arkadiusz Jakubik), wdowiec z dwójką dzieci, prosi o rękę młodziutkiej Zosi Głowackiej (Michalina Łabacz), zakochanej w Ukraińcu o imieniu Petro.
Losy tego trójkąta stanowią tło, na którym rozkręca się spirala przemocy: tortur, zabójstw, masowych mordów. „Wołyń” to kronika rzezi, która pyszni się swoją bezpośredniością. Skoro „tak było”, skoro okrucieństwo przekraczało wszelkie granice, to należy je pokazać, bez ogródek i bez stawiania pytań o sens i status obrazów. Konwencja skrajnego realizmu w trwającym dwie i pół godziny widowisku obliczona jest na totalne wyczerpanie widza, wytarzanie go w trudnych do wyobrażenia okropnościach. Dostajemy narodowy slasher, w którym obcinanie głów i skalpowanie Polaków przez banderowców to nowa martyrologia – pozbawiona naddatku metaforycznego, mesjańskiego odkupienia lub estetycznego uwznioślenia.
W tym sensie Smarzowski to anty-Wajda, przekonany, że historia nie ma głębszego sensu i pozbawiona jest tragizmu. „Wołyń” zawiera dość oczywistą konstatację, że człowiek ogarnięty nacjonalistyczną ideologią może zamienić się w oprawcę własnego sąsiada. Spełnia się w tym mroczna antropologia reżysera, dla którego ludzie to w pierwszym rzędzie dzikie bestie, próbujące ukryć nienawiść i żądzę destrukcji pod płaszczykiem kultury i społecznych więzi. Film, jakby mimochodem i na szybko, pokazuje bratobójstwo i rozłam wewnątrz polsko-ukraińskich rodzin, nie budując przy tym emocjonalnej relacji między bohaterami a widzami. Wielopostaciowe zło jest w „Wołyniu” tak oczywiste jak nadchodzące żniwa.
Andrzej Leder twierdzi w „Prześnionej rewolucji”, że doświadczyliśmy gruntownej zmiany stosunków społecznych (związanej z Zagładą Żydów i wywłaszczeniem szlacheckich majątków) w sposób transpasywny, jakby dokonała się ona cudzymi rękoma – Rosjan i Niemców. „Wołyń” także ukazuje Polaków jako biernych aktorów historii, bagatelizujących symptomy zagrożenia ze strony Ukraińców. W środku tej opowieści znajduje się Zosia Głowacka – figura przerażonej, walczącej o przetrwanie i resztki godności polskiej kobiety, krążącej od wioski do wioski w poszukiwaniu schronienia. Już w „Róży” Smarzowski zrównał gwałt głównej bohaterki z gwałtem na ziemiach zamieszkałych przez Mazurów i Polaków. W „Wołyniu” kontynuuje tę analogię, pokazując całą opowieść niemal wyłącznie z polskiego punktu widzenia. W oczach Zosi, tak jak u chłopca z „Idź i patrz” Elema Klimova, odbija się cały horror ludobójstwa, dokonywanego przez oszalałe hordy Ukraińców.
Czy można było inaczej opowiedzieć o rzezi wołyńskiej, przemieniając surowe fakty i upiorną statystykę w niepozbawioną refleksji wizję koszmaru? Problem „Wołynia” to problem formy, a ściślej: braku przestrzeni między faktem historycznym a jego artystyczną inscenizacją. Już w „Pod Mocnym Aniołem”, ekranizacji powieści Jerzego Pilcha, Smarzowski zjadał własny ogon, doprowadzając swój lakoniczny, brutalistyczny styl do ekstremum. Efektem był męczący pijacki kalejdoskop, który zamiast silniej angażować, pozostawiał coraz bardziej obojętnym. „Wołyń”, adaptacja opowiadań Stanisława Srokowskiego, działa podobnie. Smarzowskiego nie interesuje doświadczenie jednostek, skomplikowanie poszczególnych losów, bardziej szczegółowe wskazanie źródeł resentymentu Ukraińców wobec Polaków. Co ciekawe, o nietolerancji Polaków dowiadujemy się głównie poprzez dialogi, o mordach na nich dokonywanych – poprzez niekończące się naturalistyczne obrazy.
W tym zawiera się klucz do koncepcyjnej i emocjonalnej porażki „Wołynia”. Powszechny zachwyt nad filmem, także wśród krytyków, bierze się stąd, że mylimy obrazy z rzeczywistością, traktujemy film Smarzowskiego na specjalnych prawach oraz przyznajemy reżyserowi szamańskie prawo do tworzenia świętych obrazów. Wedle tradycyjnej wykładni krytycznej, film pokazujący szlachtowanie ciał w sposób graficzny to czyste kino eksploatacji, dostarczające grzesznej przyjemności, być może niekiedy transgresyjne w wymowie i zrywające z cenzurą kina głównego nurtu. Dlaczego nie mówimy o „Wołyniu” w tych kategoriach?
Prosta, pozbawiona estetycznej wizji inscenizacja, polegająca na katalogowaniu okropności, musiała przecież wiązać się z niezłą zabawą na planie, niekończącymi się dyskusjami nad tym, jak ułożyć statystów udających trupy, jak najsprawniej obciąć komuś rękę i nogę, jak sprawić, by krew lała się na cztery strony świata. Temat rzezi wołyńskiej stanowi w tym wypadku rękojmię szacowności i sprawia, że nabieramy wody w usta – przestajemy postrzegać „Wołyń” jako ciąg fikcyjnych obrazów i dźwięków, który nie jest rzezią, który pasożytuje na tym wydarzeniu, wysysając z niego krew i przywołując je po latach na zasadzie koszmarnej rozrywki.
„Wołyń” jest przecież tak samo zaangażowany w dialektykę przyjemności i bólu – działa podług mechanizmów napędzających kino narracyjne i dostarcza widzom pewnej przyjemności, mianowicie: masochistycznej. Fakt, że nie wprzęgamy filmu Smarzowskiego w debatę o niewyrażalnym i nieprzedstawialnym, dwóch kategoriach kluczowych dla myślenia o kinie podejmującym temat Holocaustu, stanowi dowód naszej krótkowzroczności. I „Syn Szawła” László Nemesa, i „Wołyń” to filmy o ludobójstwie, zamieniające to, co wymyka się pojmowaniu, w drapieżne kino fabularne. O ile jednak „Syn Szawła” angażuje się w filozoficzną debatę o statusie obrazów, wyrażając sądy epistemologiczne za pomocą manipulacji ostrością i ramą kadru, o tyle film Smarzowskiego nieskażony jest głębszą myślą – jest w pewnym sensie wzorcowym kinem antyintelektualnym, kuszącym nas pierwotną siłą nagich, brutalnych, prymitywnych obrazów.
Próby opisywania „Wołynia” jako przestrogi przed demonami nacjonalizmu są szokująco naiwne w swoim myśleniu życzeniowym. Smarzowski zaproponował wulgarny festiwal przemocy, cokolwiek prawicowy w swojej wymowie (zniekształcający proporcje, przemilczający historyczne fakty i niewygodne konteksty oraz pławiący się bezkrytycznie w polskim cierpieniu), którego siła i „przekaz” zawarte są na poziomie furiackich, rezygnujących z refleksji obrazów – a nie, jak chcieliby niektórzy, w „przesłaniu” wskazującym na to, jak łatwo człowiek może zabić drugiego człowieka, jeśli tylko oszaleje na punkcie własnego etnosu. To trochę tak, jakby mówić, że „Pianista” Romana Polańskiego jest opowieścią o tym, że nazizm był niebezpieczną ideologią i że trzeba uważać na brunatne ciągoty współczesnych społeczeństw. Kapitan Oczywisty lubi to.
Epos o polskim cierpieniu to, jak głoszą komunały o Smarzowskim, potrójny cios w szczękę i ogłuszający krzyk umarłych. Hołd dla ofiar tragicznych wydarzeń jest fałszywym majstersztykiem skrojonym pod kinomanów, którzy traktują kino jak salę tortur. Jeśli ktoś nie chce należeć do tego klubu narodowych masochistów, dostrzeże być może w „Wołyniu” coś innego: wykwit chorej ambicji krwawego majstra, który poczuł się tak pewnie w swoim rzemiośle, że pomylił kino z rąbaniem drewna za pomocą siekiery.
Nasza ocena:
tekst: Sebastian Smoliński
korekta: Paulina Goncerz
Film można obejrzeć w Cinema-City: