Pocałujcie ich wszystkich w… – recenzja filmu „Ostatnia rodzina”

Zdzisław Beksiński zmierza na ratunek. Znowu. Dzwoni raz, drugi, po czym wyważa drzwi, wpadając do mieszkania. W pokoju, na którego drzwiach wisi klepsydra z Sanoka, śpi jego syn, Tomek. Śpi, więc jeszcze żyje… W swoim fabularnym debiucie, Jan Matuszyński wchodzi bardziej subtelnie w życie rodziny Beksińskich. Wciąż z butami, ale jakby nieco dyskretniej. Kiedy widzimy ich wspólnie przy wigilijnym stole, spoglądamy przez ledwie uchylone drzwi. Tomek w pośpiechu rozpakowuje prezenty, Zdzisław sączy piwo, Zosia pokornie się modli – trzy różne osobowości, dwa mieszkania, jedna toksyczna relacja.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Kuluary życia tej familii, opisane m.in. przez Magdalenę Grzebałkowską w książce „Beksińscy. Portret podwójny”, od zawsze wzbudzały zainteresowanie. Syn – ekscentryczny, wampiryczny piewca Marillion i „Latającego cyrku Monty Pythona”, zmagający się z licznymi natręctwami – odebrał sobie życie w Wigilię poprzedzającą początek nowego tysiąclecia. Ojciec –  legendarny artysta, wizjoner – został zamordowany niespełna 6 lat później w niewyjaśnionych okolicznościach. Dziedziczne fatum, ciążące nad tą rodziną, sprowadza się do chwil tak intymnych i tak wstydliwych, że nikt nie życzyłby sobie wyniesienia ich poza cztery kąty domowego ogniska. Bo w mieszkaniu Beksińskich pejzaż klęski i katastrofy paradoksalnie najrzadziej wyzierał z porozrzucanych po domu płócien, a swe źródło lokował gdzieś w szarej codzienności.

Kluczowe jest zatem w „Ostatniej rodzinie”, porzucenie koncepcji filmu biograficznego i ograniczenie wątku zawodowej ścieżki Beksińskich do niezbędnego minimum. Na szczęście to kino dalekie od peanu na cześć twórczości mrocznej i intrygującej. Matuszyński w swoim debiucie nie bije przed nikim pokłonów, nikogo nie wynosi wyżej niż w rzeczywistości się plasuje. W jego filmie wątek artystycznych wzlotów schodzi gdzieś na dalszy plan, sprowadzony do suplementu. Tutaj kolejne twórcze lata zlewają się w jedną, rozgrywającą się poza piętnem historii i polityki, całość, a genialnego malarza podglądamy między utopioną w mroku pracownią, kuchnią, a toaletą. Beksiński Seweryna to kreacja wielka, a zarazem oszczędna, zakotwiczona w codzienności. Właśnie dzięki niej zwycięski film festiwalu w Gdyni trafia do grona reprezentantów kina wnikliwego i istotnego. A zarazem dwojakiego; równocześnie dojmującego i zdystansowanego, przełamywanego wisielczym humorem. Kto z widzów nie da się złapać na wędkę groteskowych rozmów przy wigilijnym stole, niech pierwszy rzuci kamieniem!

Ciekawe, że to, co najistotniejsze na temat rodziny, kryje się zawsze w podrzędności, przydomowej monotonii – nie na wernisażach, nie pośród uznanych krytyków. Zdzisław je zupę, rytualnie brudząc koszulę, Tomek zdaje się pogrążony w świecie fikcji, a Zofia, zapatrzona gdzieś daleko w ursynowskie blokowisko, ćmi papierosa przy oknie w kuchni. Zdecydowanie nie jest to portret rodziny „superbohaterów”. Widzimy, że żyli dość zwyczajnie, razem z dwiema matkami, a już na pewno nie w mrocznym zamczysku, jak wydawało się Piotrowi Dmochowskiemu (Andrzej Chyra). Rodzina ma również swoje „obowiązki”, którym patronuje figura matki. Jedyna prawdziwie pozytywna postać, którą Aleksandra Konieczna wznosi w swoim debiucie na poziom archetypu.

Doskonale widać to w scenie w łazience, rozgrywającej się na kilka dni przed śmiercią Zofii. „Tu wsypujesz proszek, tutaj wlewasz płyn. Zamykasz, nastawiasz program…” – tłumaczy pobłażliwie Zdzisławowi. To właśnie ta krótka rozmowa, jak żadna inna, mówi o bezradności męskiego trzonu rodziny. Bo w istocie, tylko Zofia – swoim zaiste męczeńskim poświęceniem i cierpliwością – równoważy dziwactwa swoich „chłopców”. Nic dziwnego, że Matuszyński brnie dalej w tę niemoc. W początkowych ujęciach widzimy, jak Zdzisław na prośbę żony dogląda Tomka; zmierza w strugach deszczu do sąsiedniego bloku, spontanicznie wyważa drzwi. Kiedy do podobnej sytuacji dochodzi po śmierci Zofii, Beksiński ogranicza się raptem do kilku zdawkowych naciśnięć dzwonka. Wie, że coś się stało, jednak pogodzony z odejściem kolejnego bliskiego, decyduje się wrócić do domu. Podobnie z błahostkami dnia codziennego, które z domowych obiadów przeradzają się w konserwy i litry Pepsi. Zastosowana klamra służy Matuszyńskiemu do zaakcentowania, że kiedy ostatnie ogniwo spajające tytułową rodzinę pęka, życie wymyka się spod kontroli.

ostatnia-rodzina

Ale już wcześniej było ono naznaczone nieurodzajem. Zofia mawiała, że kontakt i współżycie polega na kopaniu w najczulsze miejsce. A Tomek kopał niemiłosiernie, jak i kiedy tylko mógł. Klepsydry w Sanoku, które zwykł wieszać z babcią, wywróżona katastrofa lotnicza, kilka nieudanych prób samobójczych czy dewastacja kuchni rodziców to jego „zaduszkowy okres psychiczny”. U Matuszyńskiego za macierzyństwo, tę nieodpartą, obowiązkową powinność, płaci się okrutną cenę. Dużo jest w filmie zresztą Tomkowych wyskoków, tak fantastycznie przywołanych przez Dawida Ogrodnika. Ale „Ostatnia rodzina” to film nie tyle o wspólnocie raniących się wzajemnie bliskich, a ich rozbiciu na czynniki pierwsze; dramatach poszczególnych jednostek, które na ogół czują się zamknięte w ciasnym pudełku. W ten sposób wątek Tomka ogniskuje zarówno wokół egoizmu, rozczarowania życiem, a także bezbronności wobec aseksualnej natury. „Kobieta jest bublem genetycznym” – mówił z przeświadczeniem. I faktycznie w jego życiu „facetki” zdawały się zaledwie załącznikiem do winylów, które z roku na rok zapełniały ściany jego mieszkania. Ale ostatecznie ani muzyka, ani umiłowana kinematografia nie przyniosły ukojenia.

Opuściłem Kino Światowid z drewnianymi nogami; z przemyśleniami nie mieszczącymi się w głowie. Moi rodzice, którzy pamiętają Tomka, byli pod wrażeniem podobieństwa tonu głosu i gestów Dawida Ogrodnika. Nie zanotowali przesadności, a to chyba najlepsza z możliwych rekomendacji. W domu, w którym audycje młodego Beksińskiego były regularnie nagrywane na szpulowca, a felietony starannie wycinane z „Tylko Rocka”, ten film oddziałuje jeszcze silniej; na poziomie nostalgii. Tym bardziej, że chyba zawsze, podświadomie, gdybaliśmy nad nieodgadnioną naturą tej rodziny. Ale nie tylko my. W ostatnim wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” Andrzej Seweryn zastanawiał się, jakie znaczenie dla Beksińskich miały wielogodzinne rozmowy z człowiekiem, który chciał odejść ze świata i który był ich synem. Właśnie, jakie? A nagrania dokumentujące szczegóły ich życia, których prawdopodobnie nigdy nie obejrzeli? Czy dokumentalna mania Beksińskiego było ucieczką od ojcowskiej odpowiedzialności? Matuszyński nie udziela odpowiedzi. Ale być może to zupełnie nieistotne, być może na ich nagrobku na dobrą sprawę powinien widnieć napis: „Tu leżą Beksińscy pocałujcie ich wszyscy w dupę… i zostawcie w spokoju”.

Nasza ocena:

żarówki 6-01

Tekst: Mateusz Demski

Film będzie można obejrzeć w Cinema-City:

ccPoczujMagie_600x100