Animacja „animal studies” – recenzja „Sekretnego życia zwierzaków domowych”
Co robią „nasi” pupile, kiedy nie ma nas w domu? Czegokolwiek by nie robili na pewno wychodzą z ról, które im przypisujemy, z szufladek, w których staramy się ich zamknąć. Ludzkie zwierzęta urabiają bowiem inne zwierzęta (zwłaszcza domowe) na swój obraz i podobieństwo, traktując – jak zauważył kiedyś James Weinrich – aprobowane przez siebie zachowania jako „naturalne”, a nieaprobowane jako „animalne”. Z owego mechanizmu świetnie zdają sobie sprawę reżyserzy „Sekretnego życia zwierzaków domowych” (Chris Renaud i Yarrow Cheney). W jednej z początkowych sekwencji wytworny pudel Leonard, rzekomy miłośnik muzyki klasycznej, przeistacza się po wyjściu swojego dystyngowanego pana (swojego dystyngowanego człowieka) w szalonego punka, wielbiciela ostrego grania. Scena ta, bardzo zabawna, stanowi niejako esencję filmu. Z jednej strony ukazuje tytułowe „sekretnego życie”, z drugiej jest postulatem otwarcia się na „inność”, obnażeniem zawłaszczających praktyk.
Nie znaczy to jednak, że twórcy uzurpują sobie możliwość wniknięcia w umysły zwierząt. Sekret „Sekretnego życia…” tkwi w tym, że jego scenarzyści (Ken Daurio, Cinco Paul i Brian Lynch) starają się przedstawić „innego” bez jego kolonizowania, uprzedmiotowiania, a jednocześnie są świadomi swoich ograniczeń, trudności wyjścia poza określony punkt widzenia. Chociaż w omawianym dziele często „mówi się” z perspektywy zwierzaków, albo przynamniej z ludzkiego wyobrażenia o tej perspektywie (czego dobrym przykładem mogą być sceny pokazujące, że pies reaguje tak samo, gdy jego dwunożny przyjaciel wraca po całym dniu pracy i gdy wraca na chwilę, bo zapomniał komórki), to równie często mamy tu do czynienia z nieszczególnie maskowaną antropomorfizacją. Przy czym trzeba podkreślić, że chwyty te pełnią w „Sekretnym życiu…” zupełnie inne funkcje niż w większości animacji. Służą bowiem nie tyle ukazywaniu ludzkich przywar i zalet „w przebraniu” (mimo że elementy „bajki zwierzęcej” są w omawianym dziele uchwytne), ile podkreśleniu tego, co łączy ludzkie zwierzęta ze zwierzętami nie-ludzkimi, nie negując jednak różnicy, nie zaprzeczając „inności”. Uczłowieczające zabiegi podkreślają też niemożliwość bezwarunkowego przekroczenia człowieczej optyki. Twórcy filmu dekonstruują antropocentryczny paradygmat, upominają się o uszanowanie odrębności zwierzaków, ale nie wmawiają nikomu, że da się tę odrębność całkowicie poznać (i wydaje się to posunięciem uczciwym, zarówno wobec domowych pupilów, jak i widzów).
Fabuła „Sekretnego życia…” jest przede wszystkim próbą wyobrażenia sobie odmiennego sposobu postrzegania świata, próbą projekcji zwierzęcych trosk, tęsknot, problemów. Maks, malutki terier, wiedzie słodki żywot u boku swojego człowieka, samicy Katie. Jego szczęście ulatnia się jednak, gdy ta ostania przyprowadza do mieszkania Duke’a – ogromnego kundla, przygarniętego ze schroniska. Psiaki niezbyt przypadają sobie do gustu i każdy z osobna postanawia pozbyć się nielubianego współtowarzysza. Owe niesnaski doprowadzą do poważnych problemów (m.in. do tego, że obaj znajdą się poza domem), a zarazem uruchomią serię zwariowanych przygód. Przygód tym bardziej szalonych, że na pomoc bohaterom ruszy ekipa zwierząt pod dowództwem zakochanej w Maksie suczki Bridget, prawdziwej heroiny „Sekretnego życia…”. Czarnym charterem okaże się zaś biały królik Tuptuś, lokalny mafiozo i – leninowski w duchu – przywódca rewolucji porzuconych zwierząt, wymierzonej w ludzkich wyzyskiwaczy. Chociaż więc omawiane dzieło odznacza się „wyjściowo” dużą lekkością, to nie brak mu też – zwłaszcza na nieco bardziej zawoalowanych poziomach – pewnej drapieżności.
Akcja prowadzona jest bowiem w taki sposób, by zahaczać o najważniejszej problemy „animal studies”. Choćby wspomniana już rewolucja, przygotowywana przez Tuptusia wpisuje się nie tylko w „apokaliptyczne” wizje, w których natura upomina się o zagarniętą przez homo sapiens planetę, ale przede wszystkim porusza palący problem praw zwierząt – ich ochrony przed wyzyskiem i przemocą ze strony ludzi. I chodzi tu tyleż o zwykłą odpowiedzialność za „braci mniejszych” (przypomnienie, że nie są zabawkami), jak i o kwestię cięższego kalibru – zwierzchność nad innymi gatunkami, którą arbitralnie przypisał sobie człowiek i która pozwala mu rzekomo hodować, zabijać i zjadać inne zwierzęta.
W jednej ze scen wygłodniali Maks i Duke trafiają do „fabryki kiełbasek” – widzimy tam taśmy produkcyjne, połacie mięsa wiszące na hakach, maszyny przerabiające to mięso na parówki oraz wagoniki, którymi transportowany jest produkt finalny. Z jednej strony sekwencje te (wagony, przerabianie mięsa) przywodzą na myśl słynne zdanie Isaaca Bashevisa Singera o „wiecznej Treblince zwierząt”, z drugiej zdają się obrazować – opisane przez Carol J. Adams – tworzenie się tzw. „brakującego odnośnika”, czyli proces kojarzenia mięsa z jedzeniem (produktem), a nie ze zwierzęciem i jego śmiercią. W wizji obydwu psów, przypominającej (co istotne!) dobrze zrobioną reklamę, kiełbaski nie tylko w żaden sposób nie łączą się bohaterom z pokrewnymi im bytami, ale w dodatku same wręcz proszą się o zjedzenie. Towarzysząca tej wizji piosenka „We go together” może oczywiście wyrażać miłość do parówek (i tak zapewne odczytają to najmłodsi widzowie), ale trudno jednocześnie nie dostrzec ironicznego potencjału omawianych scen.
W „Sekretnym życiu…” przepracowana została także kwestia rasizmu względem zwierząt („kundel” Duke okazuje się tak samo wartościowy, jak mające „dobre pochodzenie” pupile), a ponadto w dialogach stematyzowano problem szowinizmu gatunkowego, objawiający się w uwłaczających zwierzętom określeniach, przysłowiach, powiedzeniach, które zapisane w języku generują nasz sposób postrzegania świata. Siła omawianej animacji tkwi jednak w tym, że wszystkie te zagadnienia umiejętnie i dosyć dyskretnie wkomponowano w opowiadaną historię. Oddziałują na widza, a jednocześnie pozbawione są ostentacji czy taniego moralizatorstwa. Przemawiają do wyobraźni, ale nie przesłaniają zwariowanej opowieści.
„Sekretny życie…” jest bowiem jednocześnie (obok czy mimo problemów, które sygnalizuje) rozrywką na naprawdę wysokim poziomie – i to zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Akcja biegnie w zawrotnym tempie, obfitując w liczne zwroty, pościg goni pościg, śmieszny gag jest tylko wstępem do kolejnego gagu. Swobodnie żongluje się tu konwencjami, parodiując (i to w „wykonaniu” zwierząt) lubiane przez ludzi gatunki filmowe: kino akcji, melodramat, horror. Twórcy w przeciągu trzech sekund potrafią „puścić oko” do najmłodszych („Angry Birds”) i do tych trochę starszych („Ptaki” Hitchcocka). Od smaczków i detali nie wolny jest też drugi plan, czego dobrym przykładem może być znajdująca się na ścianie mieszkania podobizna Bridget zrobiona na wzór Warholowskiego portretu Marilyn Monroe.
Co prawda, raz czy dwa pojawiają się gagi, które dość mocno odbiegają od poziomu filmu i ciągną go nieco w dół. Brakuje też może konsekwencji w odmalowywaniu zasad rządzących światem przedstawionym. Najcięższym przewinieniem jest jednak rozstrzygnięcie wątku Tuptusia, ucinające łeb rewolucji i sprawiające, że w końcówce brakuje „pazura” i robi się nazbyt przytulnie. Pomimo tych kilku niedociągnięć całość broni się z naddatkiem, zarówno jako dobre kino rozrywkowe, jak i oryginalna opowieść o emancypacji zwierząt. „Sekretne życie…”, mimo potknięć, ląduje na czterech łapach.
Nasza ocena:
Tekst: Paweł Wiktor Ryś
Film można obejrzeć w Cinema-City: