Do obłąkania jeden krok? – recenzja filmu „Batman: Zabójczy żart”

Tim Burton stwierdził kiedyś, że „Batman. Zabójczy żart” (1988) jest nie tylko jego ulubionym komiksem, ale także pierwszą powieścią graficzną, którą prawdziwie pokochał. W przytoczonym sądzie słynący z ekscentryzmu reżyser „Soku z żuka” nie wydaje się jednak nadmiernie oryginalny. Rysunkowa historia stworzona przez Alana Moore’a i Briana Bollanda uchodzi za utwór znakomity i jedno z kluczowych dzieł w kształtowaniu się mitu człowieka-nietoperza. Jej psychodeliczny klimat uchwytny jest we wszystkich ważniejszych próbach przeniesienia na ekran opowieści o Batmanie. Na nieudany dowcip zakrawa fakt, że tego właśnie klimatu zabrakło w dokonanej przez Sama Liu i Briana Azzarello pierwszej ekranizacji „Zabójczego żartu”.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Siła pierwowzoru tkwi w wyrażeniu rozwichrzoną, ekspresyjną kreską Bollanda filozoficznego potencjału scenariusza Moore’a. Komiks opowiadający w retrospekcjach o przeistoczeniu niespełnionego komika w Jokera jest jednocześnie – Foucaultowskim w duchu – studium „genealogii szaleństwa”. Studium, w którym zauważa się, iż określona kategoria „normalności” (uosabiana przez Batmana) nie może istnieć bez odpowiednio zdefiniowanej – i służącej ideologicznym aparatom państwa – kategorii szaleństwa (uosabianej przez Jokera). Jedna generuje drugą, a granica między nimi jest bardzo płynna. „Do obłąkania jeden krok” zdaje się mówić zielonowłosy złoczyńca i czasem wystarczy kiepski dzień, by ten krok wykonać. Tytułowy zabójczy żart ma właśnie (w wyniku sadystycznego planu) pchnąć w objęcia szaleństwa zarówno komisarza Gordona, jak i – przede wszystkim – Batmana.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Walka między protagonistami jest więc w tym przypadku głównie walką psychologiczną. Nie ma w około pięćdziesięciostronicowym komiksie duetu Moore/Bolland spektakularnych zwrotów akcji, popisowych sekwencji walki, a co za tym idzie nie ma też za bardzo materiału na pełnometrażową animację. Co prawda twórcy adaptacji mogli odważyć się na rozbudowanie niektórych wątków, ale drżąc przed naruszeniem litery oryginału wybrali inne rozwiązanie – postanowili poprzedzić główną historię czymś w rodzaju wprowadzenia. Pokusa, by zjeść ciastko i mieć ciastko nie będzie ich zresztą opuszczać na żadnym etapie pracy.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Wspomniane wprowadzenie, krążące wokół relacji Batmana z Batgirl (córką Gordona, Barbarą), tworzy skądinąd dosyć ciekawy wątek feministyczny. Kwestie „naturalnego” podporządkowania kobiety mężczyźnie, nierównego statusu bohaterów i patriarchalnej opresji stanowią swoistą nowość w Batmanowskim uniwersum. Sęk w tym, że Liu i Azzarello po interesującym zarysowaniu zagadnienia kończą wątek w sposób, który zdaje się potwierdzać zasadność samczej hegemonii – robią jeden krok do przodu i dwa kroki do tyłu. Barbara przyjmuje bowiem w finale, rezygnując z własnych aspiracji, męskocentryczny punkt widzenia Batmana (będący też punktem widzenia twórców!) i my, widzowie, robimy to samo. Co więcej, motyw ten rozrzedza (a może nawet i przyćmiewa) główny temat prologu, czyli – podobnie jak w części zasadniczej – problem spojrzenia w otchłań, otarcia się o szaleństwo, badanie cienkiej granicy. Chociaż więc nie można zaprzeczyć, że między częściami składowymi omawianej animacji istnieje kilka łączników (temat przewodni, problem odpowiedzialności za bliskie osoby, relacja Batmana i Barbary), to trudno jednak pozbyć się wrażenia, że oglądamy dwa odrębne (pod względem stylu, rangi i klimatu) dzieła.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Zastrzeżenia budzą jednak nie tylko pomysły własne twórców animacji, ale także sposób w jaki zaadaptowali oni komiksowy pierwowzór. Z jednej strony Liu i Azzarello z przesadną czcią i bojaźnią przenoszą na ekran dialog po dialogu, rysunek po rysunku, z drugiej – warstwę graficzną komiksu dostosowują do konwencji Batmanowskich animacji Warner Bros (w wyniku czego obłąkańcze ilustracje Bollanda zostały uproszczone i udziecinnione). Twórcy niby kurczowo trzymają się wyjściowego modelu, ale przesuwają pewne akcenty – dookreślają to, co niedookreślone, domykają to, co otwarte, znaki zapytania zamieniają na wykrzykniki. Niby obchodzą się z oryginałem jak z jajkiem, a mimo to i tak go „tłuką”.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Konieczność ciągłego używania zdań przeciwstawnych w próbie charakterystyki omawianej animacji zdradza chyba największy problem tego dzieła: swoistą schizofreniczność. W ekranizacji „Zabójczego żartu” bardziej niż cokolwiek innego razi bowiem – objawiające się na różnych poziomach – pęknięcie między pełną sadyzmu i perwersji animacją dla dorosłych a kreskówką dla dzieci z grzecznymi dialogami, pruderią seksualną i budującym przesłaniem. Pęknięcie między tym, co się mówi i jak mówi, między rangą tematu a środkami użytymi do jego realizacji. Twórcy, jakby nie mogąc się zdecydować, ciągle stosują (mimo że animacja ma kategorię R!) półtony, starają się łączyć ogień z wodą, zatrzymują się w połowie drogi.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Nagromadzenie wspomnianych zgrzytów każe się zastanowić, czy owa schizofreniczność nie jest przypadkiem zamierzona. Zagwozdkę tę rozwiązuje jednak umoralniające, znacząco zmodyfikowane względem oryginału zakończenie, niepozostawiające wątpliwości co do intencji filmowców. Wszystko to razem (tworząc jakąś dziwną poetykę półśrodków) sprawia, że omawiane dzieło nie tylko gubi po drodze drapieżność, przewrotność, złożoność komiksowego pierwowzoru, ale i okazuje się jako całość nijakie, letnie, wewnętrznie sprzeczne.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Kilka mocnych aspektów tej produkcji, do których należą solidne kreacje głosowe Marka Hamilla (Joker), Tary Strong (Batgirl/Barbara) i Kevina Conroy’a (Batman), umiejętnie dobrana muzyka czy choćby feministyczna inwencja Azzarello, nie jest w stanie zmienić końcowego rezultatu. Mimo ogromnego potencjału „Zabójczy żart” nie powiódł się. Jego twórcy okazali się bowiem nazbyt ostrożni, a jednocześnie niezbyt konsekwentni. Chcieli o obłędzie opowiadać w sposób racjonalny i budujący. Tak bardzo obawiali się szaleństw, że aż przedobrzyli z poprawnością.

tekst: Paweł Wiktor Ryś
korekta: Sylwia Klonowska