„Life on Earth?” – I don’t think so
Nie chcę już dłużej udawać, że rozumiem sztukę współczesną. Chcę szczerze i otwarcie móc powiedzieć, że sztuka konceptualna nie jest dla mnie, że nie każdy performance mi się podoba.
Myślę, że nadszedł czas, żeby przyznać się do tego, że nie rozumiem sztuki współczesnej. Czyniąc to wyznanie, czuję się wspaniale; mogę wreszcie otwarcie przewracać oczami i naprawdę głośno wzdychać z dezaprobatą. Nie chcę dyskredytować sztuki współczesnej w ogóle, ale wyznać, że są sfery, w których moja wyobraźnia się kończy, a do większości tych sfer dotarłam na wystawie „Life on Earth? David Bowie w Rondzie. Jak można wyczytać między wierszami, chcę po prostu przyznać, że jest ona kompletnie nie dla mnie – co więcej, jest katalizatorem poważnych zmian, razem z odważnym artykułem w prasie zagranicznej, w którym autor otwarcie przyznał się do tego, do czego przyznaję się dziś i ja.
Ale do sedna – „Life on Earth?” brak autentyczności, a prace „specjalnie przygotowane na wystawę” wyglądają jakby ktoś przygotował je na pięć minut przed wernisażem. Czytanie Bowiego przez klisze interpretacyjne wykorzystywane już po wielokroć nie udało się prawie nikomu z artystów, a raczej spłyciło charakter wystawy, którą można by przecież zaprezentować ciekawiej. Nie potrafię się zachwycić tym, że Wzorro namalowali na ścianie pomalowanej na różowo złotą kratkę. Nie odnajduję treści w wycinankach Poli Dwurnik. Nie czuję głębi w pocztówce z podobizną Bowiego, ozdobionej przez Monikę Brodkę. Kostium autorstwa Sophie Kuli, złożony z różnych etapów twórczości Bowiego, zupełnie mi nie odpowiada. Cała reszta prac wyparowuje z głowy w pięć sekund po wyjściu, a nawet przejeżdżający przez rondo tramwaj linii 6 wydaje się być bardziej dopracowany.
Jeśli chodzi o prace estetycznie zadowalające – plakat wystawy jest naprawdę ładnie skomponowany; zwraca jednocześnie uwagę, że nie będziemy się zagłębiać w osobowość Davida, a raczej w otoczkę, która mu towarzyszyła. „Zagłębiać” to jednak złe słowo, bo żadna głębia się nie wytworzyła, a kto próbowałby skakać na główkę, skręciłby sobie kark. Ładny jest też neon Huberta Czerepoka, ale możliwe, że podoba mi się, bo podobają mi się wszystkie neony, bo świecą na ładne kolory. Nie ma tu jednak nic więcej do analizy ani do oglądania – z racji tego, że zjawiłam się w Rondzie między wernisażami, część ścian była pusta; nowe ramy dopiero miały być wywieszone. Nawet klip autorstwa Wojtka Kucharczyka nie wyświetlał się na ogromnym ekranie marki Sony, tak jakby nie było tu czego szukać o 16.00 w czwartek.
Chyba że… zaraz zaraz! A może to właśnie był klip? Może był to komentarz do współczesnej kondycji ludzkości: taki poprzez pryzmat ponowoczesnych działań artysty w przestrzeni galeryjnej? W minutę przyszło mi do głowy trzydzieści sposobów na to, jak i ja mogłabym wyrazić swoją interpretację figury Bowiego – na przykład ubrać się w całości na czerwono i być personifikacją błyskawicy przecinającej twarz Bowiego; tak samo przecinałabym tkankę miejską i świadomość zwykłych przechodniów, pobudzając ich do odkrycia własnej niezwykłości poprzez dekonstrukcję ich codzienności. Kwintesencja aproksymacji imponderabiliów jest dominantą inwariantów koherentnych. Oj, chwalebny byłby to performance!
Moja dezaprobata bierze się z faktu, że Bowiego potraktowano (w moim odczuciu) bardzo powierzchownie, jakby w parę miesięcy po śmierci był niczym innym tylko tematem, po którym można się już merytorycznie ślizgać. Jest czymś, co się sprzeda jako „ikona”, „legenda”, staje się przedmiotem, który powinien zapewnić sukces każdego przedsięwzięcia. Jest „bezpieczny” – bo czemu niby nikt nie zrobił wystawy poświęconej Lemmy’emu Kilmisterowi? Dodatkowo nie sądzę, żeby nawiercone zwierzęce czaszki (które również można było zobaczyć) w jakikolwiek sposób korespondowały z jakimkolwiek aspektem twórczości Bowiego. Równie dobrze możemy stwierdzić, że skarpetki są białe ponieważ Bowie wypił kiedyś szklankę białego mleka. Nonsensy usprawiedliwiane szyldem „sztuka współczesna” czaiły się w Rondzie na każdym rogu, a Bowie był jedynie podkładką do tego, by jakoś spróbować to wszystko spiąć
Najlepszym komentarzem do wystawy jest praca Moniki Drożyńskiej. Wyhaftowane na makatce „I don’t like David Bowie” i opis przedmiotu, wraz z opisem stosunku artystki do Bowiego, jest jednym z niewielu „dzieł” wartych zobaczenia. Tylko w kontekście uduchowienia opisów pozostałych prac ten kontrast wybrzmiewa naprawdę mocno: Drożyńska nie lubi Bowiego, a ja nie lubię tej wystawy. Nie chcę powiedzieć organizatorom, że zrobili źle; kim jestem żeby mówić komukolwiek, co i jak ma robić? Nie mówię, że nie lubię Davida Bowiego, bo lubię. Nie mówię, że wszyscy, którzy przyszli na wystawę i im się podobało są beznadziejni, bo o gustach się nie dyskutuje (na trzeźwo). Ale chcę móc otwarcie przyznać, że porzucam starania, by cokolwiek zrozumieć z tego bałaganu, a miarka przebrała się właśnie w czwartek o 16.00 w Rondzie Sztuki.
korekta: Paulina Goncerz