High Five! Żenujące sceny
Znacie Jimmy’ego Fallona i jego „ew”? „Ew” to w języku angielskim onomatopeja, która wyraża odrazę i zażenowanie. Każdy z nas przynajmniej kilkakrotnie doświadczył tego uczucia. Ponieważ jest ono silne i wyjątkowo obezwładniające, obrazy je wywołujące często zostają nam w pamięci na długie lata, powracając raz po raz w najmniej odpowiednich momentach. Wybraliśmy dla was takie sceny filmowe, o których nie możemy zapomnieć – tak bardzo nas zażenowały.
Patrycja Mucha z każdą kolejną minutą „Pięćdziesięciu twarzy Greya” żałuje, że czuje powinność wobec oglądania „fenomenów kultury”
Czytelnicy Reflektora wiedzą już, że jestem fanką komedii romantycznych, telenowel i melodramatów. Nie straszna mi ckliwość, łzy i fabularne uproszczenia. Chętnie oglądam też filmy okrzyknięte mianem „hitu” (nie licząc rzekomych „hitów” na Polsacie – takie z nich hity, jak z McDonaldsa kameralny lokal ze zdrowym jedzeniem). Są one swego rodzaju papierkiem lakmusowym i pokazują, co aktualnie kręci szeroko rozumianą „publiczność kinową”. Jednak fenomenu „Pięćdziesięciu twarzy Greya” niestety nigdy nie zrozumiem.
Nie bowiem, jak można nie załamać rąk już na samym początku filmu/książki. Scena, w której Ana przychodzi zrobić wywiad z Christianem prezentuje się tak źle, że aż piekły mnie oczy. Aktorzy są zwyczajnie źle obsadzeni, sytuacja wyjściowa absurdalna jak w „Hannie Montanie” (no przecież, że bogaty biznesman znajdzie w końcu czas dla dziennikarki z gazetki uniwersyteckiej), a dialogi tak sztywne, że aż człowieka skręca w trzewiach. Odwracałam wzrok i zasłaniałam uszy za każdy razem, kiedy ta głupiutka i irytująca trzpiotka zadawała pytanie (Jest pan gejem? Oj przepraszam, to nie moje pytania!) i kiedy ten wyniosły superprzystojniak odpowiadał jej półsłówkami. I jeszcze to pożegnanie w windzie – bohaterowie się nie znają, czuć tu niby jakąś niezręczność i nagle, ni stąd, ni zowąd (może tak to właśnie wygląda? Nie wiem…) przyszli kochankowie przechodzą na „ty”.
– Anastasio…
– Christianie…
Zabijcie mnie, ale nie każcie nigdy więcej oglądać tego filmu. Tortury.
Wiktoria Ficek nie może patrzeć na Hugh Jackmana w „Movie 43”
Kiedyś byłam zdania, że jestem w stanie obejrzeć każdy film. Niezależnie od tego, czy będzie obłędnie długi, monotonny, brutalny, czy pozbawiony sensu i fabuły. Zobaczę wszystko, co mi wyświetlą przed oczami, mówiłam. Oj, byłam w błędzie, a by to sobie uświadomić wystarczyła jedna z pierwszych scen „Movie 43”.
Zaczyna się niewinnie. Kate Winslet gra kobietę oczekująca na randkę w ciemno. Okazuje się, że mężczyzna, z którym jest umówiona, jest znany, przystojny, inteligentny i do tego gra go Hugh Jackman. Zachwyt, oczarowanie i olśnienie. W takich sytuacjach musi jednak tkwić jakiś haczyk. Randki w ciemno nie udają się tak po prostu. Kiedy Hugh ściąga szalik zakrywający dotychczas całą szyję, prawda wychodzi na jaw. Chociaż trudno tu mówić o haczyku, kiedy z brody zwisają dwie olbrzymie kule.
Tak zaczyna się seria wysoce żenujących sytuacji z moszną zwisającą z szyi. Pobrudzenie zupą, zlizywanie, zdjęcie z niemowlakiem i problematyczne owłosienie w talerzu. Do tego wszystkiego biedna Kate zdaje się być jedyną osobą zauważającą mankament swojego towarzysza. Widocznie na mosznę jest skazana wyłącznie ona. No i biedni widzowie. Przypuszczam, że zwolennicy sprośnych żartów bawili się wybornie podczas oglądania tej sceny. Dla mnie była wyjątkowo zbędna i dowiodła, że nie należę ludzi, dla których opór przed ekranem nie istnieje.
Kornelia Musiałowska przyznaje, że temperatura psiej kupy zabiła jej miłość do filmów o uroczych pieskach
Dawno, dawno temu, byłam fanką rodzinnych filmów o uroczych pieskach. Seria o Beethovenie sprawiła, iż jednym z moim największych marzeń było posiadanie takiego właśnie pieska – pięknego i puszystego bernardyna. Aż do pewnego strasznego dnia. Dnia, który do tej pory wspominam jako dzień koszmarny i przerażający… TA SCENA z filmu „Beethoven 2” zniszczyła wszystko.
Fabuła filmu jest oczywista – pieski zostają skradzione i trzeba je odnaleźć. Podczas pogoni za porywaczami głowa rodziny zostaje samozwańczym detektywem. Natrafia na „dowód rzeczowy” poświadczający, że tą samą drogą szły psy, których szukają. Skąd to wie? Koło wodospadu widzi kupę. Psią, jak mniema. Jak sprawdzić, czy dawno szli tędy porywacze? Kupy należy dotknąć. Dotknąć kupy. Owa scena jest tak żenująca, że to aż boli. Dosłownie, fizycznie boli. Dlaczego, dlaczego ja się pytam, w takim pięknym filmie o pięknych psach ktoś dotyka czyjejś kupy i analizuje, czy jest jeszcze ciepła czy nie?! To się nie godzi. To jest przesada. To jest żenada.
W ciągu kilku sekund zniszczona została miłość do pieskowych filmów, miłość do bernardynów, miłość do Beethovena. Zostało jedynie zażenowanie.
Robert Siwczyk uważa, że oglądanie „Adrenaliny 2” to wątpliwa przyjemność
„Adrenalina 2” to bezpośrednia kontynuacja części pierwszej. Po upadku z kilkunastu tysięcy metrów z helikoptera Cheliosowi wycięto serce, a w jego miejsce wstawiono elektryczny zamiennik na baterię. Chev biega zatem po całym L.A., próbując dociec, kto został jego „darczyńcą”. Przeszkadza mu w tym bateria w nowej pikawie, którą stale trzeba doładowywać. Gniazdka samochodowych zapalniczek, stacje wysokiego napięcia, a nawet seks (najlepiej publiczny, tym razem na torze wyścigowym), mogą okazać się zbawienne do dalszego funkcjonowania. Jak widać, nie dba się tu specjalnie o realizm. Powiela się schematy z „Adrenaliny”, której fabuła w całości była bardzo umowna i pretekstowa (no, może poza końcówką). Sequel wyszedł jednak jeszcze gorzej. Apogeum żenady film osiąga w finale, kiedy główny bohater poznaje człowieka, który zrobił z niego pół-Terminatora. Nie chce zdradzać szczegółów plot twista, bo może ktoś tego filmu nie widział i chce się ukarać, nadrabiając tę zaległość. Dość powiedzieć, że reżyser, Mark Neveldine, chciał chyba zabawić się w Roberta Rodrigueza, tworząc człowieka-głowę, podłączoną rurkami do aparatury podtrzymującej życie. Jeśli podczas całego filmu zdarzyło mi się nawet zaśmiać kilka razy, to w tym momencie złapałem się za głowę. Gdybym zobaczył tę scenę na początku, wyłączyłbym film od razu. Potem odświeżyłbym sobie „Świt żywych trupów”.
Gaba Bazan czuła zażenowanie w kinie podczas seansu „Crimson Peak. Wzgórze krwi”
Miałam ogromne nadzieje, idąc do kina na najnowszy film Guillermo del Toro. Naprawdę lubię filmy meksykańskich „Los Tres Amigos”. Jednak to, co zobaczyłam na ekranie, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Wiele może w kinie zażenować. Niejeden film może poszczycić się bardzo wulgarnym, kloacznym czy po prostu słabym żartem. Są też „dzieła”, które godzą we wrażliwość i intelekt widza. Można by zadać pytanie – ok, ale co niby nie pasuje w „Crimson Peak”? Przecież obsada była świetna, przecież to piękny film, przecież to ŚWIADOMA parodia horroru – jak można tego nie rozumieć? Ano rozumiem, zwiastun kupiłam od razu, z wypiekami na twarzy czekałam na premierę i nie uważam samego filmu za tragiczny (choć arcydziełem niestety też bym go nie nazwała), ale w mojej głowie utkwiła scena, która doprowadziła mnie do łez (i nie tylko mnie, bo całe kino parsknęło śmiechem). Dramatyczny finał Crimson Peak, którym jest „walka” głównych bohaterek, Edith i Lucille, nabrał smutnie śmiesznego tonu, który totalnie do mnie nie trafił. Czułam zażenowanie, że mój wielki del Toro zaserwował widzom taką „ucztę dla oczu”. W uszach ciągle słyszę odgłos łopaty rodem ze slapstickowej komedii, uderzającej o głowę złej bohaterki. Czegoś takiego mogłabym się spodziewać po jednym z filmów z serii „Straszny film”… a to niestety zaserwował mi del Toro.
korekta: Paulina Goncerz