Tyle filmów do obejrzenia, a czasu tak niewiele – LAF w Zwierzyńcu
17. Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu dobiegła już końca. Za nami tydzień wypełniony filmami i odwiecznym problemem, co obejrzeć, a co sobie odpuścić. To przyjemne niezdecydowanie towarzyszyło nam na każdym kroku, tak jak chodnikowe graffiti, które wskazywało nam drogę do kin Skarb, Salto, Dzięcioł i Jowita. Musieliśmy dokonywać trudnych wyborów, chodzić na różne sekcje, gdyż ogrom świetnych filmów na LAF-ie sprawił, że chciałoby się obejrzeć wszystko. W tym roku nam się poszczęściło: wszystkie filmy trafione w punkt, nie było złej pozycji; każda wzruszała, rozśmieszała lub dawała do myślenia. Jedno jest pewne: było to nasze pierwsze spotkanie z Letnią Akademią Filmową i na pewno nie ostatnie.
LAF oczarował z wielu powodów: pięknej lokalizacji i świetnie wykorzystanej infrastruktury Zwierzyńca (ściana browaru co wieczór stawała się ogromnym ekranem kinowym, wsparcie lokalnych przedsiębiorców, plakat i koszulki LAF w każdym sklepie, barze czy restauracji), bogactwa i różnorodności filmów („półkowniki”, nowości, klasyka), świetnych prelekcji przed seansami (na szczególną uwagę zasługiwał Paweł Aleksandrowicz – ludzie, uczcie się od niego, jak to się robi!), zawsze trafnych anegdotek z festiwalowej przeszłości, przytaczanych przez Grzegorza Pieńkowskiego (dyrektora artystycznego i szefa wszystkich szefów). Na słowa uznania zasłużyli również perfekcyjnie przygotowani wolontariusze, którzy jak z rękawa sypali informacjami o wyświetlanych filmach.
Przejdźmy jednak do gwoździa programu: filmów, które tak nas pochłonęły, że nie załapaliśmy się niestety ani na spotkania z twórcami, ani na warsztaty. Najbardziej ubolewamy jednak nad faktem, że nie udało nam się wejść na projekcję „Cameramana” z muzyką na żywo w wykonaniu orkiestry symfonicznej im. K. Namysłowskiego z Zamościa pod batutą Rafała Rozmusa. Kino Jowita pękało w szwach i wielu spóźnialskich widzów, w tym my, musiało obejść się smakiem. Może za rok się uda. A teraz do meritum: TOP 3 tegorocznej edycji LAF według Reflektora, reprezentowanego przez Michała Twardowskiego i Patrycję Gut.
Nic nie widać, ale strach patrzeć
„Nawiedzony dom” Roberta Wise’a z 1963 roku jest bezdyskusyjnie jednym z najlepszych przedstawicieli horroru w historii kina. Z jednej strony klasyczny, z drugiej jest doskonałym przykładem twórczej odwagi – Wise eksperymentuje z formą, stosując różne rodzaje obiektywów, kręcąc z nietypowych kątów, robiąc szalone zbliżenia i jazdy. Tytuł filmu sugeruje temat dla tego gatunku oklepany i mało świeży, jednak nic bardziej mylnego. „Nawiedzony dom” to nie tylko opowieść o śmiałkach próbujących wytrzymać noc w strasznym miejscu, ale świetnie rozpisany scenariuszowo dramat psychologiczny głównej bohaterki, która równie mocno, co przed zjawami, broni się przed zagrażającym jej szaleństwem. Jeśli wymieniłem mało komplementów, niech wisienką na torcie będzie fakt, że sam Martin Scorsese uważa „Nawiedzony dom” za najlepszy film wszech czasów. Takie perełki tylko w Zwierzyńcu!
MT
Nieostre zdjęcia ranią jak brzytwy
Na LAF-ie można nadrobić nie tylko zaległości z historii kina, ale również z najważniejszych produkcji ostatnich lat. Nagrodzony m. in. Oscarem i Złotym Globem film László Nemesa „Syn Szawła” warto zobaczyć nie tylko ze względu na bogatą listę zdobytych przez niego trofeów na różnych festiwalach, ale po prostu dlatego, że to kino ważne. „Syn Szawła” powstał w momencie, kiedy wydaje się, że o Holocauście powiedziano i pokazano już wszystko. Nemes nie chce szokować makabrycznymi widokami zwłok, dlatego pojawiają się one na drugim, trzecim, nieostrym planie. „Syn Szawła” jest filmem wyjątkowym głównie z dwóch powodów: po pierwsze, pokazuje piekło obozu przez pryzmat jednego człowieka, Szawła, który wbrew wszystkiemu chce zorganizować pogrzeb dla swego syna. Ta optyka w uderzający sposób pokazuje, co oznaczało żyć w rzeczywistości Holocaustu. Z drugiej strony, z precyzją doświadczonego kronikarza i historyka, Nemes dokumentuje obozowe życie w całym jego strasznym spektrum, posiłkując się relacjami byłych więźniów; portretuje Auschwitz-Birkenau w konkretnym czasie i miejscu. Nikt do tej pory nie pokazał tego dobitniej, a zarazem subtelniej. To trzeba zobaczyć, by ludzka tragedia nie zatarła się w pamięci, tak jak obrazy w kadrach „Syna Szawła”.
MT
Potrzeba słów
W sekcji Filmy w sieci widzowie mogli przypomnieć sobie wszystkie najważniejsze produkcje wyświetlane niedawno w kinach studyjnych, w tym m. in. „Scenę ciszy” Joshuy Oppenheimera. Ten nagradzany na całym świecie filmowy dokument – kontynuacja „Sceny zbrodni” o tej samej tematyce – opowiada o masowych mordach dokonanych w Indonezji w latach 60. przez podlegające siłom rządowym brygady śmierci. Zabito wtedy ponad milion „komunistów” w całym kraju, niezależnie od tego, czy ktoś faktycznie popierał ten ruch, czy nie. Przez prawie dwie godziny Oppenheimer pokazuje rozmowy głównego bohatera, Adiego – którego brat został zamordowany kilkadziesiąt lat temu – z ludźmi pośrednio lub bezpośrednio odpowiedzialnymi za dramat jego i jego rodziny. Istnieje wiele dokumentów pokazujących zbrodnie wojenne, krwawe egzekucje, które przerażają i wywołują mdłości, ale „Scena ciszy” pokazuje coś więcej. Adi rozmawia z katami swojego brata, którzy od wielu lat żyją obok rodzin swych ofiar, mijają ich na ulicy, obsługują w sklepach. Patrzymy na tragedię z przeszłości przez pryzmat dnia dzisiejszego i widzimy, jak niewiele się zmieniło. „Scena ciszy” jest filmem nie tylko o dawnych urazach i dzisiejszej znieczulicy, o strasznej polityce i zniszczonych umysłach, ale też o rozmowie i próbie przebaczenia lub zapomnienia. Oppenheimer nie daje odpowiedzi, co zrobić dzisiaj z przeszłością, nie udziela jej również Adi ani żaden jego rozmówca. Ale pokazują oni, że rozmowa jest możliwa. Być może to najważniejsze, co można było pokazać.
MT
Trafiać tortem ze 150 metrów do celu
Wpadłam na 50tkę bez Bustera Keatona, ale on tam był! Jak żywy, w kadrach „The Railroddera”, niczym w „Generale” kierował drezyną zamiast pociągiem. A już naprawdę był w dokumencie o powstawaniu tegoż filmu: „Buster Keaton znów przed kamerą”. Jeden z najlepiej opłacanych aktorów ery kina niemego (83,5 tysiąca dolarów tygodniowo, dla porównania prezydent USA zarabiał wtedy 250 tys. rocznie), powrócił w autotematycznej perełce w reżyserii Johna Spottona (a może samego Keatona?). Film ten nie jest pomnikiem mistrza gagów, a genialnym portretem człowieka, który kochał to, co robił i był w tym dobry. Ba, był w tym mistrzem, a jego kamienne oblicze nadal bawi i wzrusza do łez, zarówno dorosłą, jak i młodszą część widowni. „Buster Keaton znów przed kamerą” to dokument, który pokazuje mistrza w akcji, a nie tylko przytacza suche fakty z jego życia. Przedstawia Keatona jakim był w przerwach między zdjęciami, podczas lunchu czy w trakcie rozdawania nagród: skromny, profesjonalny, zabawny, przewrotny. Ten film to niebywała okazja przypomnienia sobie losów jednego z najważniejszych komików wszech czasów, a także zobaczenia plejady gwiazd złotej ery Hollywood oraz usłyszenia, jak Buster Keaton śpiewa!
PG
„Mów mi Ringo”
„Nie jestem buntownikiem” w reżyserii Sergio Sancheza Suareza to znakomity przedstawiciel meksykańskiej komedii, która króluje obecnie w tym kraju, a w Zwierzyńcu podbiła serce publiczności. Podczas seansu średnio co kilka minut sala wybuchała szczerym śmiechem, mimo że temat nie skłaniał do wesołości. To, co typowe dla komedii meksykańskiej, to jej mocne osadzenie w kontekście kulturowym. Akcja „Nie jestem buntownikiem” toczy się w czasach tzw. brudnej wojny, kiedy to komunistyczna władza spiera się z lewicującymi studentami, którzy nie chcą się jej podporządkować. I tak trójka poczciwców, którzy chcą pomóc dziewczynie jednego z bohaterów, przez przypadek porywa samolot z zakładnikami (w tym z gubernatorem mającym wkrótce zostać prezydentem Meksyku) i chcąc nie chcąc stają się bojownikami o wolność. W jakże nieporadny i zabawny sposób to czynią! Jeden z nich każe nazywać się Ringo, drugi nauczył się obsługi samolotu z książki, trzeci próbuje wynegocjować warunki z przedstawicielem rządu, zmuszając go do śpiewania miłosnej piosenki. Niewymuszone gagi, nieco slapstickowy humor sytuacyjny, lekki żart słowny, charyzmatyczne i autentyczne postaci oraz zderzenie groteski z makabrą sprawiły, że do ostatniej minuty seansu uśmiech nie schodził mi z twarzy. Absurd goniący absurd był istną ucztą dla oczu. Oby więcej takiego Cine con Carne.
PG
„Pokaż te frankencycki”
Opis dystrybutora filmu „Już za tobą tęsknię” wpędził mnie w niezłą kabałę. W głowie świtało mi, że idę na ciepłą komedię o przyjaźni, z Drew Barrymore i Toni Collette w rolach głównych. Niezły duet aktorski, nie zdążyłam obejrzeć, gdy film był w dystrybucji, więc myślę sobie: „Idę”. Poszłam i po pierwszych słowach prelekcji wiedziałam, że przepadłam. Kolejny film o raku, a ja nawet nie wzięłam chusteczek. I nie byłam jedyną, która przez cały film ryczała jak bóbr z LAFowego logo. Krytyczny obiektywizm poszedł w odstawkę – nie byłam już ani obiektywna, ani krytyczna. Jedyne co mogłam robić podczas tego filmu, to przeżywać, mocno i głęboko, każdą chwilę walki głównej bohaterki z chorobą, jak i męki jej najbliższych. „Już za tobą tęsknię” w reżyserii Catherine Hardwicke to kino osobiste, pełne kontrastów, trudnych momentów, ale i czarnego humoru oraz groteski (Barrymore do załamanej po mastektomii bohaterki granej przez Collette mówi: „Pokaż te frankencycki”, a ta objaśnia dzieciom, czym jest chemioterapia za pomocą prezentacji w Powerpoincie tak sugestywnie, że jej synek krzyczy „Ja też chcę mieć chemioterapię!”). Film ten, mimo braków warsztatowych i bez efektów specjalnych, z podporządkowaną opowieści warstwą formalną jest filmem bardzo dobrym, który nie skupia się tylko na osobie chorej, ale na całym jej otoczeniu: mężu, przyjaciołach, matce, dzieciach. Nie pokazuje wyłącznie jednostki niszczonej przez chorobę, ale to, jak wpływa ona na wszelkie jej relacje ze światem i bliskimi. „Już za tobą tęsknię” to film-przeżycie, ze świetnie dobraną muzyką, która zmienia się tak, jak stany bohaterki: od wybuchów rock’n’rollowych fajerwerków żegnania się z cyckami, po melancholijne ballady totalnej rozpaczy. Obejrzałam i nie żałuję.
P.S. Dziewczyny, badać cycki! Bo nie każda z nas ma taką Barrymore u swego boku.
PG
Podczas 17. Letniej Akademii Filmowej dzieje się tak wiele: spotkania z Kazimierzem Kutzem i Antoine Jaccoudem, projekcje filmów animowanych dla dzieci, seanse od rana do wieczora, siedemnaście sekcji filmowych i koncerty na żywo. Z powodu takiego ogromu wydarzeń apelujemy do organizatorów: przyznawajcie po kilka akredytacji na redakcję, bo jeden człowiek tego nie ogarnie. Rezerwujcie sobie już 11-21 sierpnia 2017 roku. Zapraszamy na 18-stkę LAF-u, mamy nadzieję, że będzie się podczas niej działo tak wiele, jak w tym roku.
korekta: Paulina Goncerz