Niewinni myślenia, czarodzieje! – recenzja filmu „Wszystkie nieprzespane noce”

Każde pokolenie potrzebuje swojego rzecznika w artyście, gotowego do zdefiniowania i nazwania przez sztukę tego, w czym widz funkcjonuje. Znalezienie towarzysza i swojego alter ego w postaci z ekranu to naturalna potrzeba. Utożsamienie się z bohaterem i zniwelowane filmem poczucia osamotnienia nie może jednak zahipnotyzować i zawęzić pola widzenia „Wszystkich nieprzespanych nocy” tylko jako intymnej antropologii uczestniczącej. Oto nasze polskie „Wkraczając w pustkę”, gdzie tytułową pustką nie jest wyłącznie świat bohaterów, ale niestety również wartość filmu.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Michał Marczak w paradokumentalnym stylu podgląda, więcej, staje się uczestnikiem imprez swoich bohaterów. Jako przewodnik po różnych kręgach piekielnych nocną porą wybiera za swoich towarzyszy dwóch chłopaków. Jeden z nich jest świeżo po rozstaniu z dziewczyną i przechodzi unowocześnione etapy żałoby – ograniczając się w zasadzie do pierwszego z nich, wyparcia. Eksplorując kolejne rozmazane, nocne pejzaże warszawskie, nasi bohaterowie, piękni dwudziestoletni sprawiają – cytując Hłasko – że w sobotę miasto ma pijaną mordę. Tylko że oni nie ograniczają się w swoim „łajdaczeniu się” do jednego dnia tygodnia. Wydaje się, że do jednego życia – własnego.

Gdzie ustawić soczewkę, jak nie w Warszawie, by powiedzieć o eskapizmie naszego pokolenia? Czy użycie słów „impreza” i neverending party w kontekście historii naszych postaci jest eufemizmem i uproszczeniem? Chciałabym, ale tak nie jest, ponieważ reżyser nie przenicowuje bohaterów w celu wyciągnięcia ich nerwów na zewnątrz, nie wykazuje się żadną empatią czy potrzebą poigrania sobie z mitami bananowej młodzieży. Jeżeli chodziło mu o pokazanie rzeczywistości bez ingerowania w nią, to i tak niespecjalnie jest on zainteresowany swoimi bohaterami i nie bierze za ich kreacje żadnej odpowiedzialności – nawet jeżeli ma pozostać zupełnie nietknięta zdalnym sterowaniem. Niestety, oglądane postacie to nie jest roztańczony pył tego świata, kontestujący i pytający jak u Finchera w „Fight Club”. Ich zagubienie nie może być okolicznością łagodzącą dla dezorientacji i braku jakiejkolwiek aktywności twórczej w narracji prowadzonej przez reżysera.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Niewinni myślenia, czarodzieje! „Wszystkie nieprzespane noce” nie są skażone myślą. Marczak na pewno nie miał intencji krytyki pewnego pokolenia, a jedynie jego obserwację. Jednak wartość nadrzędną kina stanowi sugestywność – czy ono tego chce, czy nie. Twórca nie może nie mieć zdania, bo właśnie jego wyeksponowanie jest głównym determinantem do stworzenia filmu. W tym obłąkanym dans macabre nad Wisłą, na afterach, gdzie po omacku każdy zbliża się do kogoś innego, bo oddalił się już dawno od siebie samego, reżyser rozgląda się na około, a nie zagląda środka. Wykonujemy prace, których nienawidzimy, aby kupić niepotrzebne nam gówno. Jesteśmy średnimi dziećmi historii. Żaden z bohaterów mi tego nie zakomunikuje. Nie przekładam swojego rozczarowania pewną grupą społeczną na ocenę, tylko nie mogę odnaleźć sensu eksploracji takich strzępków z pamiętników zakrapianych alkoholem i tumiwisizmem. Ten film to nie tylko kameralny koncert nihilistów, ale także stereotypów o kulturze młodego pokolenia, która nie wypada ani cool, ani kulturalnie. Nie czujemy też potrzeby dzielenia z nimi ich trosk, bo albo reżyser stwierdził, że ich nie mają, albo większość zignorował. Nie czujemy ich lęku, nie drżymy o jutro, bo i oni tego nie robią.

Dlatego wyznanie miłosne do tego miasta, doskonała obserwacja kolektywów, magisterska znajomość łobuzerskich praktyk i tworzenie przewodnika turystycznego w rytmie rave, wychodzi Marczakowi doskonale. Zupełnie odwrotnie rzecz się dzieje, kiedy z ogółu przechodzi do szczegółu, bo reżyser dalej stosuje tę samą optykę rozproszenia i roztrzepania: nie uzasadnia narracyjnie przedstawionych obrazów, nic nam nie mówi zza kadru, stosuje skalę 1:1. I, nie daj Boże, ktoś powie, że chodzi o samodzielną interpretację. To szczera i bezpośrednia widokówka młodego pokolenia, ale na drugiej stronie jest pusto – a to miejsce na wnioski. Pojawia się kolejny film zarażony wirusem modnej we współczesnym kinie wymówki – opowiadanie o pewnej grupie społecznej jej własną narracją.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Marczak chodzi po wielu miejscach, przemierza zakamarki lokali, ale nie serc czy umysłów bohaterów. Nie można się oprzeć wrażeniu, że reżyser tylko dobrze się bawi i celebruje kolejnym, soczystym kadrem to, co gorzkiego toczy żółcią bohaterów. W tej lekkomyślności ufajdanej brokatem niemożliwym jest wykazać wysiłek sceptyka czy krytyka. Reżyser nie potrafi połączyć myśli „młodość ma swoje prawa” z „a ja te prawa muszę skomentować lub pogimnastykować się i poobracać to zjawisko na rożne strony, bo na tym polega kino”. Powstaje teledyskowa oda do niczego, ale o tym też za wiele się nie dowiemy. A dobre kino umie opowiadać o nicości godzinami, bo tam też jest przecież mnóstwo.

„Wszystkie nieprzespane noce” są bezpośrednie i intymne, a reżyser zrozumiał współczesne szyfrowanie młodego pokolenia i na pewno jako pierwszy nie dokonuje jego nieudolnej inscenizacji, jak wcześniej uczyniły to Katarzyna Rosłaniec czy Barbara Białowąs. Tym bardziej szkoda, że wystarcza mu jednak taplanie się w dezorientacji milenialsów. Jego głównym przewinieniem jest po prostu brak dystansu i perspektywy z zewnątrz.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

A może w tej onirycznej wycieczce trzeba zrobić adnotację: porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tutaj wchodzicie? Może chodzi tylko o, powtarzając za The Beatles: Or play the game ‘Existence’ to the end? Niestety, to film pustostanów, nie postulatów.

Nasza ocena: 

żarówki 2-01

korekta: Paulina Goncerz

Bernadetta Trusewicz