Kraków Live Festival, czyli powtórka z rozrywki

Kraków to dla mnie specyficzne miasto – dużo się tutaj dzieje, jest gdzie wyjść ze znajomymi lub kulturalnie spędzić wieczór z drugą połówką. Problem zaczyna się jednak podczas letnich festiwali. Od czasu ostatniej edycji nieodżałowanego Selector Festival w 2012 roku, organizowanego także (podobnie jak Kraków Live) przez Alter Art, mam wrażenie, że każda kolejna odsłona wydarzenia tej marki jest bardziej miałka, a sama forma imprezy „osłabła”, podobnie jak zachowanie publiczności. Tegoroczna, druga edycja Kraków Live Festival (wcześniej przez 9 lat funkcjonującego jako Coke Live), do bólu przypominała mi wydarzenie sprzed sześciu lat. To samo miejsce, te same główne gwiazdy i niemal ta sama nazwa. W nazwie markę sponsora, „Coke” – zastąpiła stolica Małopolski. Poza liftingiem nazwy podczas samego festiwalu niewiele się jednak zmieniło. Logistyka miejsca jest wciąż taka sama jak kiedyś i ciągle mamy dwie sceny goszczące muzyków z Polski i ze świata.

fot. Cyprian Jesionowski

fot. Cyprian Jesionowski

Tegoroczną edycję Live’a mogę porównać do hollywoodzkiego filmu. Treść (a więc muzyka!) jest tutaj najważniejsza, jednak oprawa wizualna wielokrotnie przenosi publiczność do wyimaginowanych, abstrakcyjnych światów. Utwory zaproszonych gwiazd pojawiają się także jako fragmenty ścieżek dźwiękowych w wielu filmach.

Pierwszy dzień był jak bomba w filmie sensacyjnym, której tykanie potęgowało napięcie. Wybuchła w kulminacyjnym punkcie, powalając publikę, dwa kolejne dni lekko raniły już tylko odłamkami. Piątkowe spotkanie z festiwalem rozpocząłem od koncertu Damiana Marleya, syna klasyka i boga gatunku reggae. Zarówno muzyka Boba, jak i Damiana, ma w sobie pokojowe nastawienie, przesłanki pacyfistyczne oraz szczerość płynącą z serca. Do mojego, niestety, nigdy nie trafiała, a sam koncert przyjąłem z bezpiecznej odległości. Pan machający flagą w rastafariańskie barwy oraz kultura dredów i jointów to zdecydowanie nie moja bajka.

fot. Cyprian Jesionowski, Katarzyna Zawiślak

fot. Cyprian Jesionowski, Katarzyna Zawiślak

Z lekkiego otępienia szybko wybudzili mnie Amerykanie z zespołu Algiers. Ich niezwykle głośny set rozpoczęły post-punkowe „Animals” i „Old Girl”, by stopniowo oscylować między muzyką rave, gospel czy blues. Wyjątkowy występ debiutantów zaskoczył mnie drapieżnością, od której odchodzili stopniowo na rzecz delikatnych i przemyślanych melodii pokroju „And When You Fall”. Amerykanie, pomimo brawurowego występu, okazali się jednak zaledwie przedsmakiem i obiecującym wstępem do reszty wieczoru.

Sia Furler, obecnie jedna z czołowych wokalistek muzyki pop, udowodniła swoim występem, że ten gatunek w wydaniu na żywo ma do zaoferowania dużo więcej niż ekspozycję kobiecych wdzięków. Artystka podczas całego koncertu ulokowana była w jednym miejscu, nie podejmowała także jakiegokolwiek dialogu z tłumem. Miejsce instrumentów i muzyków na scenie zajęli tancerze, którzy swoją niezwykłą ekspresją inscenizowali teksty wokalistki. Koncert-performance posiadał ciągłość fabularną, a także potężną dawkę wrażliwości, jaką operuje Australijka. Od świetnego „Alive”, przez cover utworu Rihanny „Diamonds”, po genialne „Breathe Me” publika coraz bardziej zagłębiała się w świat muzyczno-tanecznego spektaklu. Oryginalna aranżacja koncertu była dla mnie szokiem, a o samym występie można by napisać osobny artykuł.

fot. Katarzyna Zawiślak

fot. Katarzyna Zawiślak

Na zamknięciu głównej sceny piątkowego wieczoru zaprezentowała się kapela uznawana za twórców gatunku trip-hop. Zespół Massive Attack udowodnił swoje zaangażowanie w problemy współczesnego świata, ukazując, jak przez muzykę można pobudzić społeczną świadomość. Zaczynając od wyświetlanych na telebimach filozoficznych pytań o sens istnienia, zgrabnie przechodzili do światowych problemów politycznych i kwestii wydarzeń dotyczących Polski, takich jak problemy Puszczy Białowieskiej czy Trybunału Konstytucyjnego. Wszystko to było oczywiście tłem do muzyki, w której ekipa z Bristolu uzyskała absolutną potęgę. Duszne, niepokojące dźwięki syntezatorów, wzbogacone o głębokie brzmienie basu i ostre riffy gitary to znaki rozpoznawcze Massive Attack. Brytyjczycy wyruszyli w trasę koncertową z młodszymi kolegami, Young Fathers. Ta kolaboracja to efekt nagranego wspólnie utworu „Voodoo In My Blood”, robiącego na żywo furorę. Cały koncert to przekrój trzydziestoletniej twórczości zespołu: od klasycznych „Unfinished Sympathy” czy „Interia Creeps” – ze świetną gitarową solówką – po ostatnią EPkę, „Ritual Spirit”. Występ wzbogaciły także lekko przearanżowane utwory Young Fathers, „Old Rock’n Roll” i „Shame”. Bomba wybuchła, a ja jeszcze długo szukałem swojej szczęki na ziemi.

Drugi dzień festiwalu nie rozpieszczał tak jak poprzedni. Już słuchając grupy The Neighbourhood, zacząłem się lekko irytować. Grupa piskliwych nastolatek, rozentuzjazmowanych na widok półnagiego lidera, to standard dla tego typu zespołów. Irytacja wzmogła się tym bardziej, kiedy po czterdziestu minutach kapela wciąż grała to samo. Muzyczna papka bez charakteru została utopiona w kubku piwa – obawiam się, że bez niego byłoby naprawdę trudno. Hit kapeli, „Sweater Weather”, i następna, podobnie brzmiąca piosenka na zakończenie bezbarwnego występu, nie nastrajały pozytywnie na kolejne godziny. Sam line-up sobotniego dnia nie prezentował się również tak dobrze, jak piątkowy.

fot. Cyprian Jesionowski, Katarzyna Zawiślak2

fot. Cyprian Jesionowski, Katarzyna Zawiślak

Na mniejszej scenie, punkt 20.00, swój koncert rozpoczęła grupa Hey, przyciągając pod nią rekordową publikę. Kasia Nosowska siedząca na krześle z kontuzjowaną nogą, po każdej piosence wdzięcznie dziękowała fanom za gorące przyjęcie. Hey to w końcu gigant polskiej sceny rockowej, a szczerość liderki wzmaga tylko sympatię do zespołu. „Dopadła mnie menopauza! Nie możecie mi tak klaskać i dziękować, bo zaraz się rozpłaczę” – słowa tak szczere i pełne uroku urozmaicały zestaw piosenek. Składający się z dziesięciu utworów set to festiwalowe Hey w pigułce. Pomimo skondensowanej dawki: jak zawsze wyborne.

Niestety, nie można tego samego powiedzieć o koncercie Róisin Murphy. Liderka zespołu Moloko, działająca obecnie solowo, pojawiła się w Krakowie jako zastępstwo za The Avalanches. Warto dodać, że było to zastępstwo tragiczne. Poza trzema utworami, rzucającymi namiastkę energii w stronę publiczności, sam występ okazał się przerostem formy nad treścią. Wokalistka słynąca z ekstrawaganckich nakryć głowy zmieniała je kilkukrotnie podczas każdego utworu. Zawstydziła także wszystkie gwiazdy muzyki pop, przebierając się niezliczoną ilość razy. Niestety, całe show nie miało dla mnie nic z autentyzmu, a od samych przebieranek bardziej interesowała mnie muzyka, która broniła się tylko za sprawą coverów Moloko. Pani Murphy mówię stanowcze „NIE”.

fot. Cyprian Jesionowski

fot. Cyprian Jesionowski

Przed deja vu po sześciu latach chronił mnie już tylko upragniony koncert Cage the Elephant. Małe opóźnienie kapeli nie wpłynęło na negatywny odbiór zespołu. Panowie nie dali zresztą takiej możliwości. Zaprezentowali wszystko, co mają najlepszego do zaoferowania: „Back Against the Wall”, „Aberdeen” czy „In One Ear”. Do tego sceniczne wygibasy z instrumentami całego zespołu, podskoki na statywie, wykonywane przez lidera Matta Shultza czy odśpiewane wraz z publicznością „Come a Little Closer”. Jak na pierwszą wizytę Amerykanów nie mogłem liczyć na więcej. Rozczarowała mnie jedynie frekwencja – widocznie w Krakowie warto chodzić tylko na to, co znane.

The Chemical Brothers to niekwestionowana legenda muzyki alternatywnej, a ich koncerty to mocne elektroniczno-rave’owe uderzenie, ubrane w psychodeliczne wizualizacje. Duet przyjechał do Polski promować swój najnowszy album, „Born In the Echoes”, jednak w znacznej mierze trzymał się utartej klasyki. Sam set nie różnił się zbyt od tego, który wspominam sprzed sześciu lat. Tym razem jednak dużo większe wrażenie zrobiły na mnie tańczące roboty i efekty świetlne, które chłopaki przywieźli ze sobą. Nie sposób zaprzeczyć, że na utworach „Hey Boy Hey Girl” czy „Do It Again” nie da się nie odpłynąć w dzikim tańcu.

fot. Cyprian Jesionowski

fot. Cyprian Jesionowski

Trzeci dzień i koncert Muse jest dla mnie problematyczny. Pomimo euforii fanów czekających kilka godzin na swoich idoli oraz zadowolonych minach po ich koncercie, ja sam poczułem niedosyt. Koncert będący zakończeniem trasy promującej album „Drones”, określony przez organizatorów mianem „One Extra Day”, pobudził moją wyobraźnie i oczekiwania. Muse byli oczywiście perfekcyjni pod każdym względem, pomimo mocnego i uciążliwego deszczu. Trio zagrało mocny rockowy set, rozpoczynając świetnym „Psycho”. Zarówno muzycznie, jak i wokalnie wszystko grało bez zarzutu. Zdziwiło mnie jednak wiele partii gitarowych Matta Bellamy’ego, odegranych przez akompaniującego muzyka. Sam lider w tych momentach poruszał tłum do zabawy. Nie było to konieczne ze względu na to, jak oddaną publikę posiada kapela w kraju nad Wisłą. Podczas niemal całego koncertu energia nie opadała nawet na moment. Potęga utworu „Supermassive Black Hole” zatrzymała nawet niemiłosierny deszcz, na który i tak nikt już nie zwracał uwagi. Przy odśpiewanym przez fanów refrenie „Starlight” pojawiły się wielkie balony wypełnione konfetti, a na koniec koncertu wielkie armaty dymne wystrzeliły tysiące serpentyn. Show robiło wrażenie, jednak okazało się zwykłym festiwalowym setem, nieróżniącym się właściwie niczym od pozostałych koncertów. Jako fan „starego” Muse do końca trwałem w nadziei na „Feeling good” czy „New Born”.

Po trzech dniach w Krakowie mam mieszane uczucia wobec tegorocznej edycji Festiwalu. Pomimo udanego pierwszego dnia, line-up zwyczajnie nie zachwycał, a impreza powinna przecież podtrzymywać poziom z poprzednich lat i próbować spełnić oczekiwania publiki (nawet jeśli sama idea jest skazana na porażkę, bo „wszystkich nie da się zadowolić”).  Zamiast tego drugi dzień okazał się być zwyczajnie nudny, a ostatni za krótki i niekompletny.  

fot. Cyprian Jesionowski

fot. Cyprian Jesionowski

Na zakończenie chciałbym dodać kilka słów odnośnie do polskich wykonawców: Korteza i Natalii Nykiel, zamykających mniejszą scenę festiwalu. Oboje emanujący oryginalnym nastawieniem do muzyki podczas swoich koncertów dostarczyli mi więcej pozytywnych wrażeń niż niektóre zagraniczne gwiazdy. Na krytykę zasłużył natomiast paskudny makaron w „polskich smakach” – uciekajcie od niego jak najdalej! Rozczarowała mnie także niezbyt chętna do zabawy publika, wybierająca strefy gastronomiczne zamiast koncertów. Takie nastawienie nie buduje pozytywnego klimatu miejsca, do którego chciałoby się wracać co roku. Mam tylko nadzieję, że przyszłorocznej edycji starczy mocy na całe trzy, a nie tylko jeden dzień.

tekst: Cyprian Jesionowski
korekta: Paulina Goncerz