Jest jedna rzecz, dla której warto żyć – recenzja filmu „Komuna”
Przyzwyczailiśmy się, że wielkie filmowe działania wymagają werbunku całej zgrai freaków. „Komunę” otwiera casting rodem z serii Ocean’s. Kandydaci pojawiają się pojedynczo, siadają w wyznaczonym miejscu, spowiadają się ze swoich „kwalifikacji”. Tyle, że stawka tej rozgrywki jest dużo wyższa niż sto sześćdziesiąt milionów dolarów łupu. Wspólne życie, wspólny partner, wspólne zasady. Szeroki wachlarz wartości, których nie sposób przeliczyć na żadną sumę pieniędzy.
Kiedy rodzice Thomasa Vinterberga postanowili zamieszkać w komunie, jego życie musiało wywrócić się o sto osiemdziesiąt stopni. W końcu siedmiolatek zaczął dzielić je z niepokornymi wykładowcami, dziennikarzami, artystami. Ale dwadzieścia lat później był już w zupełnie innym miejscu: jako twórca poszukujący swojego głosu odbierał nagrodę w Cannes z rąk samego Martina Scorsese. Jego „Festen” okrzyknięto wówczas filmowym objawieniem, kwintesencją zrywu, który postulował rewitalizację współczesnej kinematografii. Jako współtwórca Dogmy 95’ Vinterberg poznał, na czym polega magnetyzm kina. Ale co ciekawe, wraz z upływem lat, duński reżyser zaczął poruszać się po zupełnie innych poziomach estetyki: sygnatariusz kontrowersyjnego manifestu o niesłabnącym od prawie ćwierćwiecza kulcie, wyrzekł się Ślubów Czystości. A mimo to posmak jego kina pozostał dokładnie taki sam.
Vinterberg nie po raz pierwszy zagląda więc przez zamknięte drzwi. Już za czasów „Festen”, a następnie podczas prac nad adaptacją powieści Jonas T. Bengtsson, pożenił swoje kino z tematem dysfunkcyjnej rodziny. Tym razem autor „Polowania” wiąże swój motyw przewodni z odkurzonymi doświadczeniami z dzieciństwa. Zaczęło się całkiem niepozornie, od sztuki wystawionej w teatrze wiedeńskim, na kanwie której, we współpracy z Tobiasem Lindholmem („Wojna”), powstał scenariusz do filmu. W centrum opowieści twórcy postawili inteligencką rodzinę z dorastającą córką, która staje przed dylematem zrzeknięcia się bądź przyjęcia odziedziczonego spadku. Ojcowizna Erika, akademickiego wykładowcy, to domostwo na przedmieściach Kopenhagi. Stylowe, przestronne, a zarazem jakieś takie puste. Ucieczką od wygórowanych opłat, a chyba przede wszystkim codziennej rutyny i małżeńskiej monotonii, okazuje się tytułowa komuna.
W ciasnych mieszkaniach miewa się ciasny umysł – przekonuje jego żona, Anna. Czyżby pean na cześć wolności oraz idei hipisowskiej wspólnoty? W żadnym razie. Być może komuna jest konceptem pełnym dobrodziejstw – wszak egzystencja pośród ekscentryków urozmaica eksplorację – ale nosi zarazem znamiona autodestrukcji. Komplikuje życie, niesie ze sobą zmiany obyczajowe, sprawia, że normy moralne przestają być jednoznaczne. Sytuacja u Vinterberga zmienia się jak w kalejdoskopie. Przez ćwierć filmu celebruje się w nim uroki życia w stadzie: napawa się widokiem nagich pląsów, ustaleń kolejnych zależności, kwitowanych symbolicznym wzniesieniem rąk, aby ostatecznie zakwestionować przyjęty model. Kiedy wydaje się, że wszystko pozostaje w granicach normy, w obliczu przyzwolenia na obyczajową dowolność, bohaterowie podważają tradycyjny model rodziny; wychodzą z roli przykładnych małżonków, rodziców, dzieci. W centrum zaś pojawia się niesymetryczny trójkąt, rozciągnięty między seksualną fascynacją i dramatem jednostki. Jedno jest pewne: Vinterberg to mistrz w wytrącaniu pewnego gruntu spod stóp swoich bohaterów.
Najciekawsza, a zarazem najbardziej wątpliwa, zdaje się właśnie sieć zależności rozciągnięta pomiędzy Erikiem, Anną i Emmą. W komunie funkcjonują obok siebie dwie piękności: żona z piętnastoletnim stażem i „ta druga”, przygodna kochanka z uczelni. A w oczach Erika są niczym bliźniacze odbicia. Pytanie tylko, czy w najbardziej skrajnym przypływie desperacji którakolwiek byłaby zdolna do takiego kompromisu? Nie sądzę, choć z tej niepojętej – a nawet pozbawionej zdrowego rozsądku – poligamicznej relacji wynikają ciekawe wnioski na temat samej komuny. Podczas kolacji Anna z trudem, z każdą kolejną butelką, utrzymuje dobrą minę do złej gry. Ostatecznie coś w niej pęka, śmiech zamiera w gardle i prosi swoją rywalkę, aby choć raz w miesiącu mogła sypiać z własnym mężem. To scena, w której ludzkie upokorzenie osiąga szczytowy pułap. Zwłaszcza że chwilę wcześniej bohaterka powtarzała: Co rano czuję radość, że mieszkam z tą bandą wariatów. Jesteście moją rodziną. Tyle że z rodziną wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach. Tyle że rodzina, w najmniej przychylnych chwilach, potrafi wymierzyć bolesny policzek. Kiedy nadchodzi czas wyboru pomiędzy pomysłodawczynią komuny, Anną, a jej młodszym odbiciem, Emmą, wszyscy nagle rezygnują z prawa głosu. Czar pryska, klosz aprobaty pęka, a tzw. „rodzina” zdaje się gotowa poświęcić jednostkę dla korzyści ogółu. Właśnie w tym momencie „Komuna” przestaje być ciepłą utopią, a staje się frapującą mrzonką wspólnoty idealnej.
Idąc dalej, Vinterberg zmienia ton opowieści – płynnie przeplata akcenty, począwszy od mitu komitywy, przez piekło egoizmu, aż po stadium załamania nerwowego. Podjęte przez Annę ryzyko staje się gwoździem do trumny jej wieloletniej kariery dziennikarskiej. Ale scena zaniemówienia na wizji podczas głównego wydania wiadomości przed tysiącami telewidzów to nie tyle przejaw słabości, co szeroko zakreślony gest odmowy – sprzeciwu wobec początkowej fascynacji ideą komuny, wyparcia zasad w niej panujących. Twórca „Polowania” celowo przytrzymuje to niepokojące ujęcie; spływające po policzkach łzy i pogrążenie w letargu pozwalają stwierdzić, że ta niezależna kobieta stała się zakładniczką swych kapryśnych ideałów. Nagrodzona na tegorocznym Berlinale Trine Dyrholm otwiera emocjonalną furtkę, która wyraża chybione wybory wielu z nas. Jej bezpośredniość wyrazu jest zatem wiodąca – to wielka rola i wielka kreacja.
Na szczęście koncept kina obyczajowego – zarzucany Vinterbergowi jako leniwy wytrych i próba szantażu emocjonalnego – posiada dobrotliwy rewers. W diagnozowaniu pokolenia lat 70. reżysera wcale nie opuszcza tęsknota także za tym, co było: dzieciństwem i tymi, którzy tworzyli jego beztroskie otoczenie. O wielkości tej refleksji świadczy zatem również – a może przede wszystkim – dystans; wyidealizowane wspomnienia przelane z pamiętnika dziecka. Pamiętnika, w którym okruchy wojny w Wietnamie łączą się z solidnie poprowadzoną historią inicjacyjną. A skoro tak, to Vinterbergowi udaje się idealnie wyważyć proporcje dla portretu wspólnoty. Fakt, iż czujemy się w niej jak na własnym, rodzinnym zjeździe, uczyniło „Komunę” idealnym zwieńczeniem tegorocznej edycji Nowych Horyzontów. Zwieńczeniem o tyle znamiennym, że wrocławskiemu świętu kina towarzyszyło pokrewne poczucie wspólnoty. To prosty film o miłości, zdradzie, poszukiwaniu siebie, wyrzucony prosto z trzewi. Ale zarazem opowiadający jeszcze o czymś innym. W życiu każdego z nas jest bowiem – parafrazując klasyka – wartość, dla której zawsze warto żyć. Dom.
Nasza ocena:
tekst: Mateusz Demski
korekta: Paulina Goncerz
Film można obejrzeć w Cinema-City: