OFF Festival 2016 – czyli festiwal z innej planety
Granatowe lub zielone włosy. Awangardowe, wyszukane stylizacje albo uderzenie w prostotę i klasyczną czerń. Barwne osobowości, nieprzeciętne zespoły i ja, który to wszystko uwielbia. Pierwszy weekend sierpnia po raz kolejny zebrał fanów alternatywnych brzmień na Dolinie Trzech Stawów. Z biegiem czasu dochodzę do wniosku, że OFF to zdecydowanie najciekawszy festiwal muzyczny w Polsce. Twór, wobec którego nie posiadam niesamowicie wygórowanych oczekiwań, a zawsze pozytywnie czymś mnie zaskoczy. Tegoroczna edycja, pomimo wielu trudności – odwołania głównych gwiazd oraz problemów logistycznych z line-upem – okazała się być wydarzeniem z innej planety.
Moją przygodę z festiwalem zacząłem od Komet, a zakończyłem na Kiasmos. Obie grupy oderwały mnie od ziemi, by przenieść do innych, odległych i mocno zróżnicowanych światów. Ci pierwsi – weterani warszawskiej sceny – powrócili do początków swojej scenicznej działalności, by odegrać materiał ze swoich pierwszych trzech płyt, nagrywanych pod szyldem „Partia”. „Światła miasta”, „Adam West” czy „Chciałbym umrzeć jak James Dean” to utwory, które tchnęły we mnie sporą dawkę sentymentu oraz pozytywnej energii na rozpoczęcie festiwalu. „Znacie to?! Przecież nie było was jeszcze wtedy na świecie” – wypowiedziane ze sceny przez zdziwionego lidera grupy słowa o mocno ironicznym tonie nikogo poważnie nie zbulwersowały. Komety to fatycznie dość wiekowy projekt, który na scenie pojawia się sporadycznie. „Dzięki, do zobaczenia za dwadzieścia lat!” rzucone na koniec koncertu stanowią na to chyba najlepszy dowód.
Islandzki Kiasmos – duet Arnalds-Rasmussen – ze swoim niedzielnym setem zostali największą gwiazdą ostatniego dnia festiwalu. Subtelne dźwięki przeplatające się z mocnym tanecznym trzonem oraz powalająca oprawa wizualna okazały się być strzałem w dziesiątkę. Pomimo solidnej porcji muzyki techno na jedenastej edycji OFFa, ich występ zdecydowanie odstawał od pozostałych reprezentantów tego nurtu, wnosząc nową jakość oraz świeże podejście.
Pozostając jeszcze przy nowej jakości – urzekła mnie tegoroczna tendencja do coverów. Reprezentujący młodsze pokolenie Kalifornijczycy FIDLAR zaprezentowali „Sabotage” Beastie Boys, Beach Slang zcoverowali przebój The Cure „Just Like Heaven”, a kultowa kapela Mudhoney z zagrała „Editions of You” Roxy Music. Przy tych ostatnich warto dodać, że panowie pomimo zaawansowanego wieku zupełnie nie stracili energii, którą tętnią od niemal trzydziestu lat. Drapieżne riffy i krzykliwy, zachrypnięty wokal Marka Arma pozostały bez zmian. Podobnie miała się sytuacja z weteranami grindcore’a, zespołem Napalm Death. Ściana dźwięku, z jaką zetknąłem się na scenie Trójki uderzyła we mnie z taką mocą, że zapomniałem kompletnie o koncercie Moniki Brodki. Brytyjczycy okazali się być najgłośniejszym koncertem tegorocznego OFFa, a o ten tytuł rywalizować mogliby jedynie Lightning Bolt. Awangardowi Amerykanie przełamali na swoim koncercie zasady kompozycji, wściekle atakując swoich słuchaczy nieokreślonymi partiami basu i perkusji.
Najmocniejszym uderzeniem, najlepszym występem okazał się ten, który z koncertem w gruncie rzeczy nie miał wiele wspólnego. Sleaford Mods to projekt zaskakujący, na który w tym roku czekałem najbardziej. Zestawienie cold wave’owych podkładów muzycznych ze słowem mówionym zrobiło na mnie i pozostałych słuchaczach piorunujące wrażenie. Największy paradoks koncertu stanowił fakt, że samej muzyki na żywo nie było tam w ogóle, natomiast teksty Jasona Williamsona pozostają dla mnie kompletną zagadką. Znów poczułem się jak na innej planecie, wciąż jednak doznając świetnych wrażeń.
Podczas festiwalu usłyszałem opinię, że warto pisać tylko o dobrych stronach sztuki, dlatego właśnie od nich rozpocząłem. Nie mogę jednak pozostać obojętny wobec rozczarowań, jakie spotkały mnie zaraz przed i podczas samego festiwalu. Brak głównych gwiazd w postaci The Kills i Anohni znacznie osłabił atrakcyjność wydarzenia, które na plakatach pretendowało w moim prywatnym rankingu do miana najlepszej edycji OFFa w Katowicach. Liczę jednak, że tegoroczne niepowodzenia zdeterminują organizatorów do satysfakcjonującego zadośćuczynienia podczas przyszłorocznej edycji. Swoim poziomem nie popisali się także muzycy Thundercat oraz Lush. Pomimo solidnych wykonań obu grup zabrakło iskry podczas ich koncertów, co pozostawiło mały niedosyt, jednak takie roszczenia są tylko moim marudzeniem.
OFF Festival to wydarzenie niebanalne: czasami jego elementy są trudne w odbiorze, innym razem fascynują i angażują do zabawy. Jeśli chodzi o tę drugą kwestię, nowy sponsor jednej ze scen naprawdę podołał wyzwaniu. Dawna scena leśna przemianowana na T-mobile electronic beats stage zaserwowała prawdziwy klubowy klimat na świeżym powietrzu. GusGus, Islam Chipsy czy Pantha Du Prince udowodnili, że festiwal w Katowicach nie jest statyczną imprezą. Niezależnie od kłopotów, OFF za każdym razem prezentuje niesamowicie wysoki poziom w doborze artystów, serwując nam potencjalne gwiazdy na przemian z kultowymi kapelami, o których jednak nie wszyscy pamiętają. Tak pozostało i w tym roku, za co po raz kolejny składam pokłon Arturowi Rojkowi jako dyrektorowi artystycznemu. Pomimo utrudnień finansowych organizatorzy zaserwowali dawkę solidnych wrażeń. Właśnie dzięki wydarzeniom takim jak trzydniowy muzyczny maraton w Katowicach, cały świat wie, że Miasto Muzyki UNESCO zasługuje na ten tytuł i ma się czym pochwalić. Ja żałuję tylko, że muszę czekać kolejny rok, by znów na chwilę opuścić naszą planetę i zobaczyć upragnione gwiazdy.
tekst: Cyprian Jesionowski