Filmowy patchwork – hejters gonna hejt? – recenzja filmu „Ghostbusters. Pogromcy duchów”

Serię „Ghostbusters” można kochać albo nienawidzić, ale jedno trzeba przyznać: tegoroczny reboot w reżyserii Paula Feiga jest całkiem udaną próbą ożywienia popularnej niegdyś konwencji horroru komediowego. Mimo że fabularnie „Ghostbusters. Pogromcy duchów” nie są zbytnio wyszukani (dwie wykładowczynie badają zjawiska paranormalne; gdy w NYC zaczynają grasować duchy, ich badania nagle zyskują sens), to ich oprawa wizualna i pomysł snucia tej opowieści sprawia, że film chce się oglądać i można przy tym nieźle się bawić.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

W latach 90. za słabą stronę „Pogromców duchów” (1984) uważano fakt, że w całości są zbudowani z kinowych klisz. Dziś, w czasach postmoderny, jest to dla mnie najmocniejsza strona najnowszej odsłony „Ghostbusters”. Ich twórcy czerpią pełnymi garściami z tkanki kina i ożywiają ją na wielu poziomach. Feig w reboocie wyciągnął z poprzednich filmów serii, ile się dało: pomysł fabularny, konwencje, aktorów (Billa Murraya, Dana Aykroyda, Sigourney Weaver), elementy scenografii (wóz Pogromców, budynek ich siedziby w podobnym stylu, rys charakterologiczny niektórych postaci, wizualizacja duchów), a nawet muzykę, która w doskonały sposób została przearanżowana we współczesne covery. Widz może doskonale się bawić, wychwytując kolejne nawiązania, trawestacje czy parodie. Reżyser daje nam pozorną władzę i możliwość powiedzenia: „mam cię, zgapiłeś to z tego i tego”. W banalny sposób dajemy złapać się w pułapkę, w której czujemy się wygodnie i bezpiecznie. Jednak nie jest tak przez cały czas. Feig bawi się z nami i funduje kilka zwrotów akcji, śmiech czasami zamienia się w chwilę grozy, a komedia przechodzi w horror. Żonglerka filmowymi konwencjami wychodzi filmowi na dobre: fantasy, sci-fi, sensacja, horror z dozą dramatu – wszystko to składa się na smaczną popkulturową papkę.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Filmowa popkultura jest kolejnym filarem, na którym opierają się „Ghostbusters. Pogromcy duchów”. Główne bohaterki są niczym żywcem wyjęte z sitcomu: sztywna i niewyżyta erotycznie Erin (Kristen Wiig), zakręcona na temat swoich teorii Abbey (Melissa McCarthy), zbzikowana i inteligentna wynalazczyni Holtzmann () i twarda babka z Bronxu, Patty (Leslie Jones). Słowem: zapanowało GIRL POWER! I dobrze. Efektownie wypadają tylko dwie ostatnie wymienione panie, razem stanowią idealny produkt swoich czasów: silne, wojownicze kobiety, które żadnej pracy się nie boją, a obchodzenie się z „wybuchowym sprzętem” sprawia im ogromną frajdę. Co rusz któraś z postaci wręcz cytuje inne filmy, wyśmiewa konwencje i wychodzi poza ramy swojej roli. Aktorskie trio z pierwszej odsłony „Pogromców duchów” było nazwane „nowym wcieleniem braci Marx”. Współczesną obsadę porównałabym do popisów Ellen DeGeneres lub Jima Carreya. Moimi faworytkami są dwie bohaterki, które swoją charyzmą biją na głowę pozostałe postaci z filmu: Big Patty i Holtzmann. Ta pierwsza – pracownica metra – powala na kolana w wielu scenach: „egzorcyzmów”, skradania się za duchami czy w trakcie koncertu, gdy niezłapana przez tłum mówi: „Nie wiem, czy to rasizm, czy seksizm, ale jestem wkurzona”; jej teksty zasługują na wpis do Kwejka. Natomiast Holtzmann to kobiece wcielenie szalonego naukowca w hipsterskich okularach pilota, konstruująca wciąż większe i bardziej śmiercionośne akceleratory. Żywiołowa, głosząca zasadę „przepisy BHP są dla facetów”, poraża urokiem osobistym i nieprzewidywalnym zachowaniem. Postaci Mellisy McCarthy i Kristen Wiig wypadają tutaj dość blado.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Najmocniejszą stroną „Ghostbuster. Pogromcy duchów” jest poczucie humoru i muzyka. Humor przejawia się na każdym poziomie: słownym, sytuacyjnym i intertekstualnym. Epizodyczne role Murraya, Aykroyda czy Sigourney Weaver w nowych odsłonach są smaczkiem, a nie rażącym nadużyciem. Gry językowe i żonglerka konwencjami filmowymi co krok wywołuje salwy śmiechu. Pojawił się tu nawet Thor w postaci Kevina (Chris Hemsworth), przerysowanej do granic absurdu postaci sekretarza Pogromczyń. Nic, tylko usiąść z popcornem i dobrze się bawić. Natomiast muzyka to istny majstersztyk. Covery znanych utworów mogą być mniej lub bardziej udane, ale hity z 1984 roku zyskały nowy blask. Ich współczesne wersje przearanżowane na elektronikę, pop-rock czy hip-hop, doskonale współgrały z rozbuchanymi efektami specjalnymi.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Jakie czasy, takie „Ghostbusters” – prześmiewcze, pełne efektów specjalnych, intertekstualne, feministyczne. Jest to rozrywka w czystej postaci i nie doszukujmy się tutaj drugiego dna, intelektualnej głębi czy ukrytej symboliki, bo jej nie znajdziemy. Usiądźmy wygodnie w kinowych fotelach, zjedzmy nachosy w trakcie reklam i nie hejtujmy reboota za to, że wykorzystuje znaną formułę czy cliche. Dajmy twórcom robić swoje i bawmy się kinem – tak, jak robią to oni.

Nasza ocena: 

żarówki 4jpg-01

Film można obejrzeć w Cinema-City:

ccPoczujMagie_600x100

korekta: Paulina Goncerz

Patrycja Gut BIO