COLOURS OF OSTRAVA 2016 – RELACJA
Ach, festiwale muzyczne! Miesiące odkładania pieniędzy na karnet, tygodnie marzeń, żeby być już na miejscu, a nie w pracy za biurkiem. Nieważne: Coachella czy Woodstock, ubrania tak czy siak należy wybrać starannie, a w przypadku Woodstocku nawet staranniej. Peleryna przeciwdeszczowa – to dopiero dylemat! Ta za pięć złotych z kiosku od razu się rozpadnie, ale z drugiej strony można by odłożyć jeszcze trochę pieniędzy przed wyjazdem… Celebrujemy każdą chwilę takich rozterek, a gdy już przychodzi co do czego, festiwal upływa w sekundach. Gdyby tak posiadać własny czasowstrzymywacz, można by przeżywać wszystko dwa razy dłużej, zaliczyć dwa koncerty na raz i może nawet zjeść obiad na dwóch stoiskach!
Nie inaczej upłynął Colours of Ostrava, przy czym dylemat obiadowy był wyraźniejszy niż kiedykolwiek, bo menu było niezwykle rozbudowane – od domowej roboty placków ziemniaczanych, przez węgierskie langosze, po wymyślne falafele w cieście. Sprawna organizacja pozwalała w parę minut załatwić toaletę (niespodziewanie czystą!) i obiad, bez kolejek i stresu. Plastikowe kubki trzeba było opłacić podczas pierwszego zakupu kaucją w wysokości 20 koron, co całkowicie wyeliminowało niefrasobliwe zaśmiecanie terenu przez festiwalowiczów. Do tego woda naprawdę była za darmo, wystarczyło znaleźć stoisko wodociągów. Festiwal jak marzenie! Gdyby tylko nie padało… Bezlitosne fale deszczu smagały uczestników i artystów przez trzy dni, by wreszcie w niedzielę pozwolić błotu stwardnieć i dać kaloszom odpocząć.
Ale do sedna!
Już pierwszego dnia odbył się najważniejszy koncert festiwalu – Tame Impala uroczo pomylili wymowę nazwy państwa, w jakim się znajdowaliśmy, a potem kilkukrotnie zasypali nas różnokolorowym konfetti. Koncert podobno był identyczny jak na tegorocznym Open’erze, ale to zrozumiałe – w ostateczności to ta sama trasa, a nie można w nieskończoność wymyślać nowych aranży dla następujących po sobie występów. Być może opinia profesjonalnej fangirl jest nieobiektywna, ale na koncercie doskonale bawili się nie tylko wielbiciele zespołu, a to już o czymś świadczy. Również M83 spisali się świetnie – grupa, której popularność opiera się głównie na „Midnight City”, brawurowo zaprezentowała utwory z najnowszej płyty, wręcz wprawiając w osłupienie. Odstawieni w moim umyśle na boczny tor i oznaczeni jako „one hit wonder” wyszli z cienia i zasłużyli sobie na szacunek.
Drugiego dnia solidnie, jak zwykle, zaprezentowali się Syny, zaskakująco ciepło przyjęci przez czeską publikę na koncercie, na którym bas wytrząsł całą rdzę ze starego pieca hutniczego, pod którym ów się odbywał. Ogromnym zawodem była Susanne Sundfor, która mimo przepięknej sukni na scenie zaprezentowała się raczej nędznie, dziwacznie zmieniając tony swoich utworów. Fragmenty, które były najsilniejszymi punktami na płycie, wyśpiewane nisko brzmiały tak, jakby artystka nabawiła się zapalenia oskrzeli. Kiasmos zaprezentował wspaniałe show, ale nieco wtórne – wystarczyło być obecnym na ich występie podczas Festiwalu Tauron Nowa Muzyka 2015, żeby na Colours of Ostrava 2016 poczuć się jak podróżnik w czasie. Tak samo zaprezentował się Slow Magic, którego interpretacja rytmicznej muzyki w stylu Safri Duo wyglądała identycznie jak parę lat temu w katowickiej Hipnozie.
Największe zaskoczenie soboty stanowił koncert Caro Emerald. Z okazji rozpoczęcia weekendu dopisała frekwencja, a i taneczny elektroswing okazał się znacznie lepszy na żywo niż z płyty. Boys Noize rozkręcił publikę równie mocno, ale w zupełnie innym stylu – jego dosadne bity dosłownie zamiatały słuchaczy z miejsca na miejsce, a ulewa, która rozpętała się wtedy nad sceną Arcelor Mittal, nie przeszkodziła w tym wcale. Do tego uroczy Villagers na scenie Gong zlokalizowanej w dawnym zbiorniku na gaz – ten dzień nie mógł się skończyć lepiej.
Największym odkryciem festiwalu pozostanie dla mnie HRTL, który w sieci nie posiada zbyt bogatego portfolio, na żywo jednak prezentuje się naprawdę wspaniale. Techno, które zagrał ostatniego dnia, było prawdziwym energetycznym kopem, jakiego potrzebowała zmęczona trzema dniami ulewy publika. Od tej pory można było już tylko tańczyć. Nawet żywiołowy folk zespołu Monster Celidih Band, który trafił się gdzieś po drodze, zgromadził całkiem spory tłumek. Festiwal zamykali Underworld, elektro – legenda lat 80., hucznie i radośnie żegnając wszystkich do następnego Festiwalu.
Podsumowując: na Colours of Ostrava zdecydowanie wybrać się warto, bo piwo jest tanie, a jedzenie przepyszne, atmosfera przyjazna, a artyści – o ile nie grają tego samego po raz setny – pokazują prawdziwą klasę.
korekta: Paulina Goncerz