Buddy movie a’la Black – recenzja filmu „Nice Guys”
Shane Black umie robić buddy movie. Może dlatego, że spokojnie można go określić (i to bez badań DNA) biologicznym ojcem tego kumpelskiego kina. Zawadiacki i roztrzepany gatunek, a może po prostu bazujące na dosyć świeżo ukutym pojęciu bromance przypomnienie, że mężczyźni też tworzą elektryzujące duety. Jedno jest pewne – po „Nice Guys” stwierdzam, że takich trzech, jak ich dwóch, to nie ma ani jednego! Ryan Gosling i Russell Crowe! Dawno nie używałam tego określenia, ale to szalenie bystre kino.
Dobrze, zgadzam się, mamy fabułę. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że ma ona zadanie wyłącznie pretekstowe i dąży to skojarzenia dwóch postaci oraz zobaczenia, jak wybuchowa, łatwopalna i niebezpieczna (dla nich samych przede wszystkim) substancja przez to powstanie. No, ale przez chwilę poudawajmy, że film nie jest wyłącznie wpatrzony w chemię tandemu i nie na nim opiera swój sukces.
Holland March (Gosling) jest licencjonowanym detektywem i prócz wizytówki z własną twarzą nie może pochwalić się większymi sukcesami. Staruszki wynajmują go do spraw, które nie wymagają od niego większego wysiłku – idealnie dla Marcha. On może w tym czasie staczać się na dno, chadzając po śniadanie do sklepu monopolowego. Podczas rozwiązywania jednej z jego dziwacznych spraw, nie zapowiadającej się ciekawiej od innych, zaczynają pojawiać się komplikacje, a jedną z nich jest gburowaty Jackson Haley (Crowe). Obu brakuje prestiżu i jakiejkolwiek etykiety w pracy; więcej ich jednak dzieli niż łączy. Pomimo różnic będą musieli udawać, że potrafią ze sobą współpracować. Muszą rozwiązać zagadkę zniknięcia gwiazdy filmów porno (chociaż według niej samej jest to ambitne kino eksperymentalne). Oczywiście, w trakcie tej zabawy w profesjonalistów czekają na nas rzeczy, które zaskakują również bohaterów. Palący w samochodzie trzmiel, rzucanie rybami, przesłuchiwanie syrenek, a nawet spotkanie z Ministrem Departamentu Sprawiedliwości – to tylko garstka atrakcji, w której będziemy brać udział z trochę lepiej uzbrojonymi i przystojniejszymi Głupim i Głupszym.
W kategorii „film komediowy” to miotacz ognia i jeden z tych, co wychodzi ostatni z imprezy. Mamy absurd do sześcianu, podręcznikowy slapstick i humor sytuacyjny, trudny do zacytowania. Wszystko jest za bardzo, za mocno, za mało prawdopodobnie, ale mimo wszystko filmowi udaje się pozostać na ziemi. Jak odlatuje, to od środków odurzających, a nie od czarodziejskich skrzydełek. Do tego Black udowadnia, że pisać dialogi potrafi jak mało kto, a Crowe i Gosling dodają od siebie kilka kwestii i o wiele więcej miniaturowych gestów robiących makro wrażenie, że panowie mają talent komediowy. W przypadku Goslinga to o tyle cenniejsze, że mam kolejny filmowy argument na potrzeby potyczek słownych z przedstawicielami poglądu, że Ryan to tylko najładniejsza buźka w branży. Otóż w „Nice Guys” nawet się nie gimnastykuje, a pierwszoligowo wykłada akcenty komediowe.
Przewrotność i umyślne, ostentacyjne umykanie kliszom gatunkowym jest wygrane w punkt. Jeden nie naprawia drugiego, a wręcz przeciwnie – reżyser finałem i tym, co po drodze, gromko zaśmiewa się z oświeceń jako niezbędnych elementów kina drogi. U niego to kino autostrady pełnej palących się obręczy, gdzie chodzi o dystans wszystkiego do wszystkich i kreatywne sparodiowanie niekreatywnych rozwiązań kina akcji i kina detektywistycznego.
„Nice Guys” wygrywają też, kiedy bohaterowie wydają się nie być zaciekawieni wydarzeniami; są rozleniwieni, a wraz z grzęźnięciem coraz poważniej w sytuacji nie przechodzą magicznej przemiany w bohatera przez duże B, a dalej wybierają uniki – konfrontacje często są przypadkowe i wypadkowe i to one rządzą filmem. „Nice Guys” to show na wielu poziomach.
Nasza ocena:
Film można obejrzeć w Cinema-City:
korekta: Paulina Goncerz