Don’t use that ugly word ,,jazz”!
Jeśli ktoś w ramach tegorocznego JazzArtu poszedł do kina Światowid na projekcję filmu „A Different Kind of Blue”, to wie, dlaczego tytuł tej relacji jest taki, a nie inny. W trakcie snucia historii o fascynacji Milesa Davisa rodzącą się muzyką elektroniczną, jej efektami i całkowitym zbaczaniem z drogi wyznaczonej przez Dixieland, z ust Jacka DeJohnette’a pada zdanie: ,,Don’t use that ugly word »jazz«”. W przypadku JazzArtu ten rozkaz idealnie wpisuje się w konwencję festiwalu, bo przez sześć dni uczestnicy wydarzenia mogli przekonać się, że określenie jednym słowem tego całego spektrum muzycznego jest niemożliwe.
Tegoroczna edycja festiwalu została pozbawiona środka ciężkości, bo prezentowała różne rejestry dźwięków, przez co każdego dnia uczestnicy mogli poznać odmienne style w wykonywaniu jazzu. Organizatorzy udowodnili, że stawiają na różnorodność, a nie zamknięcie się w sztywnych ramach gatunku. Zespół otwierający festiwal, The Thing, zaprezentował to, z czego są znani, czyli nieokiełznaną rytmikę, intertekstualne gry i żywiołowość. Również samo miejsce, klubokawiarnia Hipnoza, dobrze korespondowało z muzyką grupy Matsa Gustafssona. Nienachalny półmrok i psychodeliczne malunki na ścianach tylko zwiększyły wrażenie, że mamy do czynienia z awangardowym dziełem totalnym.
Ukojenie po dynamicznym i freejazzowym poniedziałku przyniósł występ Raphaela Rogińskiego, który zagrał wyciszający, sensualny i kameralny koncert. Grupa muzyków z Brussels Jazz Orchestra zaprezentowała swój najnowszy projekt „Graphicology” łączący wizualność stworzoną z komiksów Philipa Paqueta opartych na prawdziwych historiach sławnych muzyków (jak Louis Armstrong i Charlie Parker) z warstwą muzyczną. Orkiestra świadomie przechwyciła fragmenty jazzowych dźwięków, często wręcz czuło się obecność jazzowego cytatu, ale czasami słyszało się ducha świeżości w konkretnych utworach. Koncert brukselskiej grupy z powodu wykorzystania wizualnego medium był punktem zwrotnym, bo po tym dniu festiwalowym pęd w stronę nieokiełznanej improwizacji rozwinął się totalnie i w żaden sposób nie można było go zatrzymać. Taki też koncert dali Marcin & Bartłomiej Oleś Duo, którzy pokazali, że instrument z sekcji rytmicznej może grać pierwsze skrzypce i może zrobić to w sposób fenomenalny. O ile często perkusja zostaje umieszczona z tyłu, tak w wypadku duetu została wyeksponowana — nie tylko w obrębie sceny, ale również w sferze dźwięków. To ona zdominowała występ, prowadziła go, wręcz nim zawładnęła i nie pozwoliła brzmieniom kontrabasu na dłuższą chwilę ciszy i autonomii. Koncert duetu był również zaprezentowaniem nowego albumu, „One Step From The Past”, który został nagrany dla stacji BBC.
Jednakże to ostatni koncert festiwalu był tym, co sprawiło, że czuje się po JazzArcie niedosyt i poczucie niespełnienia. W poniedziałek wystąpił zespół The Thing, który dał siłę napędową całemu wydarzeniu, ale to żeńska grupa Selvhenter zamknęła w spójną ramę całe sześć dni. Nie tylko mowa tutaj o freejazzowych korelacjach z pierwszym dniem festiwalu, połączeniu w jedną całość wszystkich odmian jazzu przez kopenhaskie artystki, ale zmieleniu ich doszczętnie dźwiękami rockowymi, elektronicznymi i punkowymi. Po koncercie miało się wrażenie, że po scenie paradowała muzyczna hybryda stworzona z wszelakich, chociaż zmyślnie połączonych, gatunków i potrafiąca improwizować na każdym muzycznym rejestrze.
Sześć dni, podczas których można było być na dziewięciu koncertach, trzech pokazach filmowych i jednym wernisażu, minęły szybko, acz intensywnie i przez ten czas nawet największy znawca jazzu mógł być zaskoczony dźwiękiem, obrazem lub słowem. JazzArt Festiwal pozostawił po sobie nienasycenie, ale także nadzieję, że następnym razem przedłuży to uczucie plateau.
Korekta: Sylwia Klonowska