Jak się (nie) bawić, czyli pokochajmy musicale – recenzja filmu „#WSZYSTKOGRA”

Zaprzyjaźniony miłośnik musicali w ten sposób podsumował „#WSZYSTKOGRA” Agnieszki Glińskiej:

Moja diagnoza jest taka: to jest film zrobiony przez reżyserkę, której musical jest całkowicie obojętny, a jeśli ją ciekawi, to jako dość aseptycznie pojęta „konwencja”. Emocje bohaterów ani przez moment nie sięgały takiej intensywności, by domagały się wyśpiewania i wytańczenia. Glińska nie ma miłości do gatunku, która pozwoliłaby jej na nakręcenie klasycznego musicalu, a nie ma też tyle intelektualnej siły, by ten gatunek zdekonstruować (bo go nie rozumie). Problemem jest też klasowość tego filmu: te niepokoje wyrzucanych z willi pań są dość ekskluzywne (Preis jako „sprzątaczka” dowodzi tylko, że Glińska nie ma pojęcia o tym, co robią sprzątaczki: scena z tym psikaczem i ściereczką jest po prostu okropna i wręcz ubliża ludziom pracującym fizycznie). Największy problem mam ze scenariuszem: konia z rzędem temu, kto naprawdę poczuje te postaci (kiedy Preis mówi o tym, że „ktoś podpierdolił jej całą dekadę”, naprawdę nie wiem, o co chodzi, bo nie wiem, kim jest jej bohaterka).

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

To najkrótsza i najcelniejsza zarazem recenzja „#WSZYSTKOGRA”, jaką czytałem (autor woli zachować anonimowość). Pozwolę więc sobie tylko na parę przypisów. Promowany z pompą, obiecujący przednią zabawę i wizję roztańczonej Warszawy film Glińskiej to dziecko komercji, asekuracji, ignorancji i pychy. Tak wiele wyrodnych matek nie mogło urodzić „dobrego” musicalu. Ten ostatni powstaje zwykle na styku inwencji i najwyższej próby talentu; gatunkowego wyrafinowania oraz prostoty, którą można przekuć w popkulturowy mit.

Rojenia o wystrzałowym polskim musicalu budzą się od czasu do czasu. Są niczym lawa, co to wydobywa się spod sztywnej skorupy polskiej kultury, by udowodnić, że nad Wisłą też potrafimy śpiewać i tańczyć jak Amerykanie. Mimo „Polskiego gówna”, „Córek dancingu” i „#WSZYSTKOGRA” nie sposób jednak powiedzieć, by niedawna próba reaktywacji gatunku zakończyła się sukcesem. Wciąż są to filmy muzyczne opatrzone nawiasami lub ironicznymi cudzysłowami. „Polskie gówno” to „musical” fekalno-partyzancki, czyli gruboskórna zgrywa rozczarowanych mainstreamem podstarzałych rockmanów, dla których musical dopuszczalny jest o tyle, o ile jego gwiazdą pozostaje zawodzący nad jajecznicą Marian Dziędziel. Prawdziwym odkryciem Tymona Tymańskiego jest jednak wydobyty z zapomnienia Grzegorz Halama – komik, który ma potencjał, by zostać polskim Melem Brooksem.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

„Córkom dancingu” starcza paliwa na dwa kwadranse, reszta filmu pada ofiarą art house’owego skrzywienia, które każe przedkładać look, dizajn i coolness (podszyte chłodem poczucie własnej fajności) ponad zaplatanie fabularnego szaleństwa. Nie dociskając gazu i udając, że są czymś więcej niż postrzeloną wariacją na temat legendy o warszawskiej syrence, „Córki dancingu” podcinają własny ogon i tracą oddech, dusząc się zatęchłbym powietrzem post-PRL-owskiej nostalgii. Największą zasługą reżyserki Agnieszki Smoczyńskiej jest z pewnością ponowne odkrycie dla kina kilku wspaniałych aktorek.

Młodziutka Michalina Olszańska powinna potraktować Jacka Bromskiego i Artura Urbańskiego, dwóch reżyserów, u których wcześniej wystąpiła, tak jak filmowa Złota zwykła traktować rozczarowujących ją mężczyzn. Podczas gdy oni w miękkim spojrzeniu, diabelskich, kruczoczarnych włosach i smukłym ciele Olszańskiej dostrzegli tylko materiał na wałęsającą się na drugim planie prostytutkę, Smoczyńska zobaczyła w niej śmiercionośną kobietę – lodowatą gadzinę, której hipnotyczne gesty stanowią seksualną obietnicę i ostrzeżenie przed kastracją jednocześnie. Wielką ulgą dla widzów i wyzwoleniem dla aktorki jest również kreacja Kingi Preis. Trzeba było obdarzonego dużą intuicją kobiecego oka, by Preis pokazała, że odgrywanie pijaczek i przaśnych bab w turpistycznych filmach Wojciecha Smarzowskiego to zadanie zdecydowanie poniżej jej talentu. Preis kwitnie na ekranie, ponieważ może wreszcie zbudować taką wersję własnej kobiecości, o jakiej być może jako aktorka marzyła, a na którą nie było miejsca w wódczanych produkcjach męskiego klubiku reżyserów.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

„#WSZYSTKOGRA” to najsłabsza propozycja z tej grupy. Debiut Glińskiej nie tylko odrzuca gatunkowe dobrodziejstwo inwentarza, ale też w modelowy wręcz sposób pokazuje, dlaczego „dobry” musical filmowy jest w Polsce na razie niemożliwy. Zamiast jednak wyliczać jego kolejne wady, stwórzmy program pozytywny, który będzie też prośbą skierowaną do wszystkich twórców, którzy chcieliby zmierzyć się w polskim kinie z musicalem.

#UMÓWMY SIĘ NA UMOWNOŚĆ

Nie do końca zgadzam się z cytowaną na wstępie opinią, że Kinga Preis przecierająca gablotę w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie to kpina z zawodu sprzątaczki i dowód oderwania polskich elit artystycznych od tzw. „zwyczajnego życia”. Scena jest „okropna”, bo świat uchwycony we „#WSZYSTKOGRA” stoi w beznadziejnym rozkroku. Z jednej strony mamy konwencję obyczajowego realizmu, na który składają się między innymi wątek wywłaszczeniowy, obrazy inteligenckiej biblioteczki i kuchennych rozmów, jazda na rowerze po Warszawie, praca dziewczyn w modnej kawiarni oraz dylemat Zosi związany z wyjazdem na staż do Londynu. Stołeczna rzeczywistość nie ma w sobie żadnej magii, a jej powab jest raczej telenowelowy: małe dramaty uchwycone w funkcjonalnych, irytująco bezbarwnych zdjęciach Pawła Edelmana.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Z drugiej strony, ten nieprzetworzony artystycznie obraz Warszawy rozszerza się w scenach musicalowych, które w założeniu miały płynnie łączyć się z warstwą obyczajową. Przez to jednak, że „#WSZYSTKOGRA” bliżej jest do mdłych „Moich córek krów” Kingi Dębskiej aniżeli do roztańczonych wizji miasta spod znaku nowojorskiego musicalu „Na przepustce” Gene’a Kelly’ego i Stanleya Donena z 1949 roku, sceny tańca i śpiewu pozostawiają niedosyt. Są zbyt umowne, żeby reprezentować twardy musical pożeniony z prozą życia, jak w „Tańcząc w ciemnościach” Larsa von Triera z 2000 roku. I za bardzo konkretne, zbyt przyziemne, żeby dać filmowi zastrzyk cudowności i brawury; często kończą się, zanim zdążą się na dobre zacząć. Widać we „#WSZYSTKOGRA” strach przed umownością, która pozwoliłaby przekształcić Warszawę w jeden musicalowy organizm. W byt zupełnie „nierealistyczny”, ale ucukrowany w taki sposób, żeby stał się idealną sceną do spełniania fantazji swoich mieszkańców (np. fantazji o lekkiej pracy sprzątaczki).

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

#POMYŚLEĆ MUSICAL, CZYLI OBCE CIAŁO

Jedną z przyczyn reżyserskiej niepewności Glińskiej może być status filmowego musicalu w kulturze polskiej: jako formy obcej (amerykańskiej) i drugorzędnej (hollywoodzkiej, a więc przeczącej wyobrażeniom polskich twórców o tym, czym jest „prawdziwa sztuka”). Ćwiczeniem niezbędnym staje się więc pomyślenie musicalu. Modne ostatnio w humanistyce staje się myślenie czegoś (pomyśleć świat), a nie myślenie o czymś (o życiu lub o muzyce). Łączy się to chyba ze skupieniem na wszelkiej maści „warunkach możliwości”, czyli obsesją na punkcie niezaoranej ziemi, na której coś może dopiero wyrosnąć. Pomyśleć musical oznaczałoby więc zaakceptować go w pełni, przemierzyć wzdłuż i wszerz (także tradycję polską), rozpoznać jego słabe i mocne strony oraz uwewnętrznić. Jednym słowem: mówić musicalem, a nie tylko o musicalu. Brakuje tego we „#WSZYSTKOGRA”, gdzie sceny tańca i śpiewu – choć i tak najbardziej udane z całego filmu – pojawiają się zwykle na zasadzie ciała obcego: atrakcyjnych, lecz krotochwilnych wstawek. Jakby Glińska bała się, że za dużo zabawy odciągnie naszą uwagę od tego, co ma w jej pojęciu tematyczny gravitas, czyli krytyki współczesnej Warszawy, rozszarpywanej przez deweloperów i podejrzanych dziedziców.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

#EVERYTHING IS AWESOME, CZYLI UTOPIA

Uwewnętrznienie musicalu brzmi, przyznaję, cokolwiek mistycznie. Zacznijmy zatem od przykładu. Pamiętacie mechaniczną piosenkę „Everything Is Awesome” z „LEGO® PRZYGODY”? Film Glińskiej próbuje odwoływać się do podobnych kodów ślepego optymizmu, bo przecież śpiewanie jest piękne, a poza tym to „#WSZYSTKOGRA”. Brak musicalowego pomyślunku i, być może, aktualny klimat kulturalny w naszym kraju uniemożliwiają jednak pełną realizację tej wizji. W klasycznym eseju „Entertainment and Utopia” Richard Dyer przekonuje, że przekazywanie odczuć i emocji wywoływanych przez zrealizowaną utopię, czyli uśmierzanie społecznych problemów poprzez konstruowanie obrazów pełnych energii i pokazujących wspólnotę żyjącą w obfitości stanowi kluczową funkcję hollywoodzkich musicali. Glińska grzeszy inscenizacyjną zachowawczością i pychą, która każe inwestować w znaki realności (ostentacyjna scenka czytania „Kapitału w XXI wieku” Piketty’ego), a nie w obrazy zabawy i musicalowego zapomnienia; w rozbudowane sekwencje, które przekonałyby nas, że naprawdę wszystko gra, a nie tylko gdzieniegdzie pobrzękuje. A może we współczesnej Polsce nie ma szans na taką bajkową wizję? Może rzeczywistość tak bardzo nas przyciska, że nawet w kinie nie potrafimy nadać jej jaśniejszych barw?

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

#KAPITALNY KAPITAŁ KAPITALIZMU

Oczywiście, równie dobrze możemy pomyśleć musical dystopijny lub musical rozbrojony: samoświadomy film muzyczny, który stanowiłby metakomentarz do całego gatunku. Problem w tym, że – jak wskazuje cytowany recenzent – Glińska nie ma takich ambicji i zamiast tego porywa się na klasycyzujący musical kapitalistyczny (kadrowanie pełnych ludzkich sylwetek w tańcu jest ze strony Edelmana ukłonem w stronę konwencji obecnej w kinie muzycznym od lat 30. po mniej więcej lata 60.). Polskie kino międzywojenne i Hollywood pokazują, że musical i ustrój kapitalistyczny żyją w zgodnej symbiozie; może nawet gatunek ten stanowi odpowiedź na zagrożenia i możliwości stwarzane przez wolny rynek. Pierwiastek utopijny kina muzycznego współgrał też z estetyką socrealistyczną, czego dowodzi jeden z najlepszych polskich musicali: „Przygoda na Mariensztacie” Leonarda Buczkowskiego z 1953 roku. Bez wątpienia jednak to swobodny przepływ kapitału sprzyja swobodnemu przepływowi musicalowych melodii, a pogoda dla bogaczy (lub aspirujących biedaków) dostarcza dobrej okazji do tanecznych podrygów.

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

W 2016 roku nie dysponujemy jednak językiem wizualnym, który potrafiłby opisać współczesny polski kapitalizm (krwiożerczy, peryferyjny, nie-dość-innowacyjny, turbo-neoliberalny – niepotrzebne skreślić). Brak też przekonujących schematów fabularnych, o nowej muzyce nie wspominając. „#WSZYSTKOGRA” to recykling znanych polskich hitów. Dziennikarz Polskiego Radia Piotr Metz dokonał na potrzeby filmu szeregu banalnych wyborów, które układają się w zestaw dorównujący świeżością zsiadłemu mleku. Wśród tej pustki koncepcyjnej i ideologicznej rodzą się takie kwiatki, jak finałowa „gra w Monopoly” czy fatalny cover „Nie dokazuj” Marka Grechuty wykonany w kluczu hipstersko-transowym przez wokalistę ucharakteryzowanego na zmęczonego imprezowaniem zombie.

#ELIZA RYCEMBEL ♥♥♥, CZYLI ZE SCENY DO KINA

Warto było obejrzeć film Glińskiej dla Elizy Rycembel, grającej główną rolę wschodzącej gwiazdy polskiego kina. Dwudziestokilkuletnia aktorka debiutowała na dużym ekranie w „Obietnicy” Anny Kazejak, lecz dopiero we „#WSZYSTKOGRA” może w pełni pokazać swój talent, wspaniale radząc sobie w przeciętnie napisanych scenach dramatycznych oraz doskonale tańcząc i śpiewając w epizodach musicalowych. Rycembel nie dysponuje naturalnym glamourem, który otacza Michalinę Olszańską, jej piękno jest bardziej codzienne, przystępne, lekko chłopięce. Ma jednak znacznie większą energię i bezpośredniość wyrazu, która natychmiast zjednuje jej widzów i czyni każdy gest aktorki wiarygodnym. U Glińskiej gra też z dużą charyzmą, jakby to od niej zależało powodzenie całego filmu (co jest poniekąd prawdą). Po seansie zapamiętujemy głównie jej intensywne spojrzenie oraz sposób, w jaki tańcem i głosem oddaje młodzieńczy upór.

Wszystko gra materiały prasowe9

Rycembel trafiła do kina z teatru – przed „Obietnicą” grała w musicalach w warszawskim Teatrze Muzycznym Roma, który z powodzeniem wprowadza do Polski najpopularniejsze tytuły z Broadwayu. Wszystkie trzy niedawne polskie musicale pokazały, że mamy aktorki i aktorów (od Halamy po Preis), którzy świetnie odnajdują się w konwencji musicalowej, ale nie mają równorzędnego partnera w postaci oddanego filmom muzycznym reżysera. Elizie Rycembel i innym wykonawcom wędrującym od sceny do kina pozostaje więc życzyć opieki filmowców, którzy kochają musicale (lub kochają z tym gatunkiem pogrywać). Nie chodzi o to, że wtedy #WSZYSTKOZAGRA – raczej o to, że w przypadku musicali jest to po prostu gra o wszystko.

Nasza ocena:

żarówki 3-01

korekta: Paulina Goncerz

Film można obejrzeć w Cinema-City:

ccPoczujMagie_600x100