A zanim Kultowe to… „Znikający punkt”
Kontestacja była chyba okresem najbardziej ożywczym dla amerykańskiej rzeczywistości – otrzeźwiającym ze złudnych purytańskich ideałów, pulsującym butą młodości w rytm muzyki Jimiego Hendrixa, Boba Dylana i Janis Joplin. Wydała ona również na świat filmy przesiąknięte duchem swoich czasów, a każdy z nich zawierał w sobie nutę fatalizmu. Z reguły reprezentowały one sobą paradoks kontrkultury z jej utopijnymi dążeniami, które jednak tak trudno było odrzucić, a tak łatwo afirmować. Najlepszych przykładów dostarczają dwa filmy drogi (gatunku niezwykle w tamtym czasie popularnego): „Swobodny jeździec” w reżyserii Dennisa Hoppera i „Znikający punkt” w reżyserii Richarda Sarafiana. Ten drugi jest mi znacznie bliższy. Przede wszystkim ze względu na to, że jako dzieło późniejsze zawiera w sobie smutną diagnozę upadku kontestacyjnego projektu kultury: pięknego i niemożliwego do spełnienia jednocześnie.
Kowalski, zawodowy kierowca, dla własnej satysfakcji, bez przymusu, ale z chęci choć częściowego powrotu do stanu absolutnej swobody, wchodzi w zakład z kumplem-dilerem narkotyków. Połyka kilka speedów i rusza w długą, by w kilkanaście godzin przejechać ponad 2000 km z Denver do San Francisco. Nieograniczone przestrzenie międzystanowe, miejsca, o których zapomniał człowiek i Bóg, droga, która prowadzi do celu, jednocześnie prowadząc donikąd – śmiało można to nazwać światem postapokaliptycznym. Tylko że poza Kowalskim i jego kilkoma znajomymi nikt więcej nie zauważył armagedonu. Coś się stało, a jednocześnie nie stało się nic.
Nie można oczywiście tych treści odmówić również „Swobodnemu jeźdźcowi”, ale film Sarafiana prezentuje bohatera niezłomnego, który świadomość odchodzącej w zapomnienie kontrkultury ma od początku i pełen żalu decyduje się podążać za własną wolnością. Jest już dojrzałym mężczyzną, a nie zawadiackim młodziakiem, który tej świadomości dopiero nabiera. Kowalski nie eksperymentuje z narkotykami – on zna ich działanie; wie, po co łyka tabletkę za tabletką. Jego egzystencjalny ból i życie pełne doświadczeń nie pozwalają na uczestnictwo w radosnym narkotykowym festynie. Nie jest Billy’m z „Easy ridera”, jest raczej Wyattem – 2 lata starszym, mającym w pamięci swoje słynne słowa „We blew it”. Wie, że to „schrzaniliśmy”. Wszyscy.
Od początku do końca. Sarafian opowiada nie tylko o nieudanej rewolucji Stanów Zjednoczonych na polu kultury wizualnej. Ze sporą dozą profetyzmu zapowiada również klęskę projektu równości rasowej, który był jednym z głównych postulatów kontestacji. Postulatów do dziś niezrealizowanych. Czarnoskóry sprzymierzeniec bohatera prowadzący stację radiową rozumie dylematy Kowalskiego, bo tak jak on funkcjonuje wciąż na obrzeżach społeczeństwa. Ich otwarcie werbalizowane roszczenia wolnościowe są pokłosiem wielkiego projektu, który poniósł klęskę, dlatego każdy z nich musi „dostać nauczkę”. Ich zachowania muszą zostać stłumione przez opresyjny system, reprezentowany przez osiłków-przeciętniaków – najlepszych, bo nieskalanych refleksją, obywateli USA.
Tytułowy „Znikający punkt” oznacza dla mnie oddalające się spełnienie, nieuchwytny symbol nieskrępowanej wolności jednostki, świadomej tragizmu swojej sytuacji. Film oddziałuje mocno na głęboko osadzone pokłady naszej nostalgii i melancholii, przypomina o życiu poza konsumpcją, o dawno porzuconych, zakurzonych ideałach. W kinie na pewno robi piorunujące wrażenie.
Film będzie można zobaczyć 21 maja o 15.30 w Kinoteatrze Rialto w ramach Festiwalu Filmów Kultowych.
korekta: Hanna Kostrzewska, Paulina Goncerz