Kulturyści: Jacek Kurek

Odświeżamy cykl „Kulturyści”, tym razem poszukując rzemieślników kultury w środowisku akademickim. Prezentujemy Wam postać dra Jacka Kurka (z Uniwersytetu Śląskiego) – historyka, wykładowcy i kulturowego „siłacza” o niezwykłej sile przyciągania. Jeśli nie wierzycie, że na uniwersytecie można jeszcze spotkać się z sacrum albo rozmawiać o sprawach ważnych; uważacie, że humanizm całkowicie się zepsuł, a kultura nie leczy, to zapraszamy na terapię słowem dra Kurka. Czytając wywiad poznacie specyfikę jego pracy, metodę działania, która jest walką z „formalistycznym” uniwersytetem, a także jak poprzez sztukę oddziaływać na wrażliwość różnych ludzi – od studentów, po więźniów.

kulturyści_Jacek Kurek (2)

fot./ Paweł Siodłok

Marta Połap: Chciałabym zacząć od określenia zakresu Pana roli jako „kulturysty”. To może być nieco trudne, bo oprócz bycia badaczem kultury i wykładowcą, a w związku z tym niezwykle płodnym eseistą, jest Pan również pracownikiem muzeum, działaczem społecznym… Kim Pan jest przede wszystkim?

dr Jacek Kurek: Myślę że, gdybym miał odpowiedzieć na pytanie o zawód powiedziałbym „historyk”. Oczywiście, także kulturoznawca, animator kultury, ale przede wszystkim historyk, dlatego że zacząłem moje myślenie o kulturze i człowieku od myślenia o przeszłości. To słowo wymagałoby doprecyzowania, bo tu prawdopodobnie mogłaby zaistnieć pewna różnica między moim rozumieniem tego powołania, a między rozumieniem wielu innych historyków.

Dla mnie historia była zawsze refleksją graniczącą z różnymi dziedzinami humanistycznymi. Nigdy nie była czymś wyłącznie pragmatycznym, uprawianym na sposób inscenizacji historycznych; była raczej okazją do podjęcia rozmyślań nad sensem istnienia człowieka. To zaprowadziło mnie najpierw do odkrycia sztuki (obrazu, muzyki) jako źródła historycznego, a następnie zawędrowałem w rejony filozoficzne i teologiczne, no i ostatecznie zakorzeniłem się w lokalnym świecie, stając się jego praktykiem, czy też – jak niektórzy mówią, nierzadko z przekąsem – popularyzatorem.

Historia związana jest – wedle mego rozumienia – ze sposobem przekazywania myśli o kulturze. Pomysł, by najpierw uruchomić serce, a potem dopiero rozum, żeby zachwyt był początkiem poznania, żeby poruszenie emocji dawało możliwość otworzenia się na świat intelektu, zrodził się w głowie historyka, który nie jest historykiem zamkniętym wyłącznie w archiwum albo bibliotece. Jest za to człowiekiem, który rozgląda się po świecie i stara się pokazać, że wszędzie znaleźć można mnóstwo przydatnej wiedzy, która kryje się i w tabliczce czekolady, i w sposobie czesania włosów, i w przyzwyczajeniach kulinarnych. Oczywiście, także – a raczej przede wszystkim – w księgach (również tych niezapisanych dosłownie). Bardzo bliska mi myśl została wyrażona przez Hansa Ursa von Balthasara, teologa szwajcarskiego, który mówił, że prawda jest symfoniczna. Patrząc na świat jednotorowo, to tak, jakbyśmy słuchali symfonii granej przez jeden tylko instrument. Żeby ona zabrzmiała musi zagrać cała orkiestra. Ta polifoniczność widzenia historii tworzy przestrzeń interdyscyplinarnego widzenia świata.

Jacek Kurek_von Balthasar

fot./ Paweł Siodłok

Interdyscyplinarność i zachwyt to słowa-klucze Pańskiej pracy. Czy jednak nie obawia się Pan tego zarzutu, że interdyscyplinarny sposób odkrywania świata to nie jest droga do „wszechwiedzy”, ale raczej „nic-niewiedzy”. Jeśli stara się wiedzieć się wszystko, to tak naprawdę nie wie się nic?

Myślę, że zawsze jest to kwestia dyscypliny, harmonii oraz uczciwości. Jeżeli dba się o te wartości w zdobywaniu wiedzy, to ryzyko jest małe, choć wciąż istnieje. Warto je jednak podejmować. Zresztą nie sposób jest dokonać rzeczy ważnych w żadnej dziedzinie bez ryzyka, bez pomyłek, bez nawet narażenia się na porażkę. Myślę, że interdyscyplinarność, termin już dziś opatrzony, może tracić swoją atrakcyjność przez mocne nadużywanie, ale ona nadal jest konieczna. Raz jeszcze Balthasar, który powiedział, że jeżeli ktoś nie będzie słuchał muzyki, nie będzie widział w niej wyrażania niewyrażalnego, to taki ktoś w ogóle nie może być filozofem. Filozof, który nie otwiera się na sztukę, nie ma najmniejszych szans, żeby pełnić swoją powinność. On to powiedział mocno w swoich tekstach. Odważnie. Zgadzam się z nim. Nie może być tak, że my ograniczymy nasze widzenie do metodologii jednej dyscypliny, ponieważ bez korelacji z innymi jest to wiedza zdecydowanie szczątkowa. To tak, jakbyśmy mieli poznawać całą symfonię po nutach w partyturze rozpisanych na fagot albo obój. Owszem, linia fagotu może nam bardzo dużo dać, może być piękna, ale nie ma najmniejszej możliwości, żeby ona oddała obraz całej symfonii. Nawet gdybyśmy wzięli pod uwagę najważniejszy w niej instrument. To jest zawsze mniej niż jest nam potrzebne, bo trzeba nam w symfonii wszystkich instrumentów i całej partytury… Ba… Trzeba dyrygenta!

Pan poszedł nawet o krok dalej i podczas jednego z ostatnich wykładów powiedział, że „trzeba sięgać tam, gdzie nie sięga żadna metodologia, czego nie da się ująć w żadne struktury”. To jest bardzo odważne w czasach kryzysu uniwersytetu, kiedy promuje przede wszystkim „naukowość”. My sami taki świat nieopisany strukturami traktujemy jako chaotyczny, a w związku z tym podejrzany. Ufamy głównie statystykom, liczbom, „amerykańskim naukowcom”.
Czy Pan jako wykładowca akademicki nie bywa traktowany jak „uniwersytecki szaman”?

Oczywiście, spotykam się z bardzo różnymi reakcjami, wieloma wątpliwościami u tych, którzy mojej intuicji nie podzielają. Uniwersytet jest gotów nawet odrzucić taką drogę, przynajmniej w obecnej jego u nas, w Polsce, kondycji. Zdaję sobie z tego sprawę, tylko mnie to w ogóle nie przekonuje. Uniwersytet to przestrzeń bez granic. Poznanie jest bez granic, więc powinno się tam znaleźć miejsce na różne drogi prowadzące do określonych przez naukę celów. Poza tym, uniwersytet nie może zapominać – a w moim przekonaniu jest taka tendencja – że istnieje też jeszcze jedno jego powołanie: jest instytucją dydaktyczną. Musi pamiętać o swoich odbiorcach, o studentach, tych, których powinien zachwycić nauką, których powinien poruszyć, zaprosić do poznawania. Nawet do tego już bardzo ściśle metodologicznego. Powinien także dać im możliwość wybierania. Uniwersytet to przestrzeń spotkania…

Ja byłem zawsze zwolennikiem tego, że nawet jeżeli się nie zgadzam z jakimś pomysłem na prowadzenie bliskiego mi przedmiotu, to nie mogę go zabraniać, ponieważ wielorakość oferty stanowi pewną siłę, a sam nie mam monopolu na najlepsze rozwiązania. Nie jest to łatwe mentalnie, dlatego że wielu ludzi ma swoje przyzwyczajenia tak określone, że nie dopuszczają innych sposobów narracji. Jest też druga rzecz, która w moim przekonaniu zabija uniwersytet – narastająca w nim biurokratyzacja. Nie w znaczeniu – użyję tutaj słów księdza prof. Józefa Hellera – że „wszystko musi mieć swoją księgowość”, ale w tym, że nauka jest zżerana najrozmaitszymi wymogami formalnymi, które kompletnie nie są potrzebne, a wręcz mają charakter niszczycielski. Nie ma możliwości przeliczenia dorobku naukowego na punkty i to – prywatnie – mówi bardzo wielu ludzi, oficjalnie starają się oni jednak publikować w tzw. pismach punktowanych. Cały czas – nierozumnie – rozliczamy się z punktów, a nie z wartości dorobku. Nie jest tak, że drukowanie w jednych tytułach na pewno było drukowaniem lepszych tekstów, a w innych nie, ponieważ tak to nie działa. Żyjemy w tak sformalizowanym świecie, że szukamy realnych przychodów, konkretnych danych świadczących o jakimś „wzroście”, który przekładać się ma na rozwój, lecz to nie działa automatycznie. Tak zwany wzrost to słupki i tabele, rozwój to jakość!

Kulturyści_Jacek Kurek

fot./ Paweł Siodłok

Jako pedagog postuluje Pan naukę poprzez zachwyt. Jako animator kultury, który przez zachwyt ożywia kulturę, tym zachwytem stara się Pan objąć ludzi, którzy są na życiowych zakrętach, pozbawieni tego uczucia. Stąd wychodzenie naprzeciw różnym ludziom, wykłady w więzieniu, praca przy chorzowskim hospicjum? Czy to misja?

Tak. Wezmę to w cudzysłów, bo nie jest to metoda teoretycznie opisana (choć pisałem na jej temat kilkakrotnie, jeszcze częściej mówiłem). Uczyć przez zachwyt, czyli spowodować, żeby zapłonęło wewnątrz odbiorcy takie światło, które rzeczywiście będzie motywować do wysiłku intelektualnego. To dotknięcie, to sprawienie, że zachwyt ma głęboki sens, a człowiek zyskuje kontakt z czymś wyjątkowym, kiedy doznaje wartości nauki i tak bliskiej jej sztuki. Zastanawiałem się, czy to działa zawsze? Tzn. czy to nie jest tak, że wprawdzie młodzież licealna albo akademicka jest na to faktycznie otwarta, ale już inni nie? Byłem tym zwyczajnie zaciekawiony, stąd moje eksperymenty w postaci przyjmowania zaproszeń do różnych miejsc, jak np. uniwersytety dziecięce albo więzienie właśnie, gdzie wśród słuchaczy była duża grupa ludzi z wieloletnim wyrokiem. Stąd właśnie współzałożenie Centrum Afirmacji Życia przy chorzowskim hospicjum albo wykłady dla nauczycieli czy seniorów.

Ostatnio zaproszono mnie do Liceum Plastycznego w Katowicach z prośbą, żebym wlał w tych młodych ludzi – uczniów szkoły – odrobinę pragnienia bycia artystą. Niesamowicie ciekawe, bo przecież oni tam powinni już być przepełnieni tym pragnieniem. Rzeczywiście przyjąłem to zaproszenie, ponieważ dało mi to szansę na zobaczenie, jak ta metoda działa w praktyce. No i powiem szczerze – działa wszędzie, tzn. wszędzie człowiek jest otwarty na piękno, wszędzie zadaje sobie pytania, na które sztuka może być formą odpowiedzi; wszędzie poszukuje się środowiska, w którym człowiek się będzie dobrze czuł i znajdzie warunki do rozwoju. Oczywiście, język za każdym razem jest inny – inaczej rozmawia się z dziećmi, a inaczej obcuje się ze studentami. Bardzo lubię spotkania na uniwersytetach trzeciego wieku, ponieważ wtedy spotykam ludzi dojrzałych, doświadczonych, którzy potrafią docenić wartość piękna i wciąż się otwierać na wartości.

Dziś, po wielu latach praktyki, wiem, że kiedy stwarzamy środowisko, w którym może zaistnieć piękno oddziałujące na serce i na umysł, to człowiek chętnie się otwiera. Również, a może nawet bardziej, ten okaleczony, wycofany emocjonalnie w relacjach, bywa nawet, że zbuntowany. Tą drogą dotrzeć do niego jest zdecydowanie łatwiej.

Wielkim darem jest to, że na przestrzeni tych wszystkich lat, po spotkaniu ze wszystkimi środowiskami, ten kontakt przywraca mi wiarę w ludzi. To niesamowite, że podchodzą czasami do mnie na ulicy i mówią: „Pan mnie pewnie nie pamięta, ale 10 lat temu byłem u Pana na zajęciach i one zmieniły moje życie”. Czasami są to spotkania spadające jak grom z jasnego nieba, czasem mail – ludzie po spotkaniu mają potrzebę podzielić się myślami. Oczywiście, są też ludzie, do których nie przemówię i z których sceptycyzmem mogę się spotkać, ale nie odwraca mnie to od wybranego celu – wręcz przeciwnie. Mam zdecydowanie więcej doświadczeń z dobrym słowem i świadectwem.

Do której grupy ludzi szczególnie Pan lubi mówić?

Do wszystkich, którzy słuchają. Ze studentami rzeczywiście zawsze miałem bardzo dobry kontakt. Im ufam i oni okazują zaufanie mnie. Nawet teraz kiedy rozmawiamy parę minut po zajęciach i ja ich zapraszam tu czy do Chorzowskiego Centrum Kultury, Muzeum w Chorzowie albo pracowni Piotra Naliwajki, oni ufnie przyjeżdżają, otwierają się na moje pomysły, sami prezentują swoje. Niedawno czytałem książkę jednego ze swoich studentów i o niej rozmawialiśmy.
Jeżeli człowiek ufnie się otwiera (co oczywiście jest trudne), spotka się z podobną reakcją. To są rzeczy dla mnie bardzo cenne, poznałem wielu młodych ludzi, którzy mnie wielu rzeczy nauczyli i których nie zapomnę.

Pan się nie boi mówić i pisać o śmierci, sprawach niełatwych i ciemnych. Skąd czerpie Pan siły?

To jest ciekawe, że o to pytasz dlatego, że ja nie wiem, czy to jest siła… Pewnie w jakimś sensie tak. Nawet moja wczorajsza [13.03.2016 r. – przyp. red.] audycja po śmierci Keitha Emersona znowu powracała do tych wątków. Emerson to jeden z najwybitniejszych muzyków w świecie rocka, grał na instrumentach klawiszowych jak właściwie nikt. Kilku było (jest) takich jak on. I chorując na depresję, nie mogąc z powodu choroby grać, odebrał sobie życie. To są najstraszniejsze chwile, kiedy człowiek, który przez dekady przynosi wielką radość, który zmienia rzeczywiście życie, który sprawia, że dla wielu ludzi zdarzyło się bardzo wiele dobrego, nie unosi tego ciężaru, że już nie może grać. Nie chce już żyć. Skojarzyło mi się to z tym co napisał Mariusz Szczygieł o książce „Śmierć pięknych saren”, której autorem jest Ota Pavel. Cierpiącemu na cyklofrenię pacjentowi zalecono, by w formie terapii spisał wspomnienia szczęśliwych chwil ze swojego życia. I to jest właśnie ta książka. Jak powiedział Szczygieł: „najbardziej antydepresyjne opowiadania napisał człowiek chory na depresję”.

Pytasz skąd ta siła? Ja myślę, że z tego zafascynowania tajemnicą, jaką jest człowiek. Zdolny do niebywałego wręcz okrucieństwa i bezduszności, ale zarazem altruizmu, heroizmu, spraw wielkich; człowiek, który może komuś przynieść odmianę życia, samemu nie będąc w stanie siebie ocalić. Relacja między ludźmi, ich dialog, spotkania… zawsze mnie fascynowały. Człowiek spotykając drugiego człowieka zostawia w nim trwały, dobry ślad… Martin Buber, Emmanuel Levinas, ks. Józef Tischner… Filozofowie spotkania… To ci, którzy kształtowali moje oswajanie się z myślami trudnymi. Oczywiście, nie jestem od tych myśli wolny. Doświadczyłem wiele zła. Są sprawy, nad którymi nie sposób przejść obojętnie, ale to wciąż jest tajemnica, która rodzi we mnie pytanie: jak to jest, że czyjaś śmierć, czyjeś cierpienie, które są ewidentnie złe, są nieszczęściem, mogą mimo wszystko obudzić w człowieku dobro? To jest też tak, że choć widzę, że ktoś nie uniósł ciężaru swojego życia, pozostawił po sobie mnóstwo wartości, które nadal działają. Odwaga? Nie wiem, ale na pewno próba zbliżenia się do śmierci. Przyjęcie tego, że utrata jest integralną częścią naszego życia. W zasadzie całe życie jest jakimś rozstawaniem się i traceniem. I próba znalezienia w tym sensu, miejsca dla siebie, dla swojej integralności to wyzwanie, które ja nazywam sztuką życia.

Jacek Kurek_kulturyści

fot./ Paweł Siodłok

Czy wierzy Pan w duszę?

Tak. Jedni nazwą to duszą, inni pozostaną przy bezpiecznym terminie – psychika. Ja myślę tu o owej tajemnicy życia, która wykracza poza biologiczne definicje i naukowe metodologie. Pytania o tęsknotę czy miłość, to pytania o istotę człowieczeństwa. Coś, co jest ponad chemicznymi procesami zachodzącymi w naszych organizmach. Powiedziałaś niedawno, że trzeci raz byłaś na jednym z moich wkładów i wciąż jest to interesujące, nowe, głębsze dla ciebie doświadczenie, stale się czegoś nowego dowiadujesz. Człowiek tak odkrywa samego siebie. Stąd i mnie to tak interesuje. Musi interesować, bo gdyby mnie to nie interesowało, wtedy nie przekonałbym do tego ludzi.

Szczególnie bliska duszy jest sztuka. Przy okazji audycji, którą Pan prowadzi, „Noc nie bez końca”, powiedział pan, że muzykę dzieli na tę piękną i na tę drugą… Tak też jest ze sztuką?

Ja chyba powiedziałem „tę uczciwą i tę drugą” (słowa pochodzą od Jana Ptaszyna Wróblewskiego), albo „tę solidną i tę drugą”. Wyłącznie w ten sposób bym ją dzielił. Dlaczego czasami unikam słowa „piękno”. Wydaje mi się, że malarzowi wcale nie zależy na tym, żeby jego obraz był piękny, ale na tym żeby był dobry. Bo to nie jest do końca jasne, co jest piękne, prawda? Kwestia gustu. Zresztą w sztuce nie chodzi o to, by się podobała, ale by miała moc zmieniania ludzi.

Słowo, obraz czy dźwięk – które medium jest najpotężniejsze?

To być może rodzaj archaicznego, romantycznego myślenia – muzyka. Muzyka przemawia najbardziej dlatego, że z definicji służy wyrażaniu niewyrażalnego. Owszem, ze sztuką w ogóle tak jest, ale to jej, muzyki, język jest najbardziej uniwersalny. Obraz wiąże oczy, a słowo kojarzy pewne myśli. Muzyka pozwala na więcej i może dlatego muzyką, przynajmniej w moim odczuciu, najwięcej się wyraża.

W takim razie następne pytanie będzie nie o obrazie, a o utworze muzycznym. W którym chciałby Pan zamieszkać?

Och to trudne pytanie, chyba z obrazem byłoby mi łatwiej. Tu od razu bym Ci powiedział, że byłaby to „Postać w oknie” (1925) Salvadora Dalego, dlatego że ona patrzy przez okno na wodę i żagle, a wszystko jest przed nią otwarte: to jest ten niebieski ołtarz dziewczyny przy oknie; zaproszenie, by patrzeć z nią. Bardzo powściągliwy obraz. Może teraz tak myślę, a za trzy miesiące powiedziałbym Ci inaczej. Jeżeli chodzi o muzykę… Właściwie powinienem być gotowy na to pytanie od dziesięciu lat i sypać przykładami z rękawa, ale to nie jest takie proste. W którym bym chciał zamieszkać? Ja powiem tak – to wszystko zależy od sytuacji emocjonalnej. W jakimś sensie, choć może to zabrzmi smutno – a nie chciałbym, żeby tak to zabrzmiało – w VI symfonii Piotra Czajkowskiego, która w finałowym Andante może kojarzyć się z odejściem w mrok. Ale dla mnie to nie jest mrok. To oddalanie się w wieczność.
Poza tym byłaby to na pewno płyta „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club BandBeatlesów. Dlatego, że syntetyzuje wszystko to, co w muzyce uwielbiam: że za sekundę może nastąpić dźwięk zupełnie niewyobrażalny, nowy, nieznany…

Mówi Pan o całej płycie?

Tak, o całej płycie jako o pomyśle, żeby studio było kolejnym instrumentem i eksplodowało dźwiękami. Więc to byłby następny taki fragment ze świata muzyki. Myślę, że byłaby to też „The Snow Goose”, płyta zespołu Camel, która jest opowieścią, ilustracją baśni oczywiście, ale która jest o śnieżnych gęsiach po prostu, czyli o locie, o wolności, która jest nieuchwytna, choć zarazem widzialna i o spełnionej obietnicy powrotu… Może poprzestanę na tych trzech przykładach, ale mam pełną świadomość, że za chwilę zaczęłyby się mnożyć następne sytuacje, no bo musiałbym się zetknąć z wiecznością muzyki Bacha i ze słonecznością muzyki Mozarta, symfoniką Mahlera i absolutnie niebotycznym światem muzyki King Crimson czy całego brzmienia Canterbury. Każda chwila przyniosłaby następne skojarzenia, ale myślę, że one ułożyłyby się w pewną całość.

Czy ma Pan jakieś szczególne słowa dla ludzi, którzy są rzemieślnikami kultury, a którzy mogą czuć się czasami przytłoczeni powtarzalnością schematów i mrokiem, jaki niesie kultura?

Ja bym im życzył, i sobie także, żeby nigdy nie dręczyć się tym, że nie wszystko zostało zrobione. Byśmy wierzyli, że cokolwiek zaistniało istnieć będzie (jak mówił William Blake). Ale jest też na pewno tak, że nie zaistniało jeszcze wszystko. I absolutnie nie ma możliwości, żeby jakikolwiek schemat zawsze identycznie się toczył, nawet jeśli mamy takie wrażenie. Natomiast myślenie o tym, że nie wszystko zostało zrobione jest kluczem do tego, by mieć jeszcze ochotę na zrobienie czegoś jeszcze. I to jest taka myśl najbardziej niezobowiązująca, prosta, której sobie też bardzo życzę.

Natomiast gdybym miał już uderzyć w najwyższe tony, to raczej powiedziałbym, że najbardziej człowiekowi w ogóle należy życzyć, żeby nie pragnął śmierci. Sama śmierć nie jest problemem, bo jest przejściem. Nawet, jeżeli jest okrutna, przedwczesna – musi się zdarzyć. Jest naturalne – o czym jestem przekonany – godzenie się ze śmiercią, jest naturalne oddanie życia za drugiego człowieka, natomiast nie jest naturalne pragnienie śmierci… Nie znalazłem jako historyk – wracam do tego pierwszego słowa z naszej rozmowy – w świecie wartości i życiu człowieka, dramatyczniejszej historii aniżeli pragnienie śmierci. I dlatego nikomu tego nie życzę.

Rozmawiała: Marta Połap

Korekta: Agnieszka Stanecka

Zdjęcia: Paweł Siodłok

Lokalizacja:  Wydział Filologiczny Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach

Marta Połap

Paweł Siodłok