Odgrzewany „Lobster” – rozmowa o filmie Yorgosa Lanthimosa
Patrycja Mucha: Oto mamy kolejny film, który aż razi absurdem. I nie chodzi mi bynajmniej o absurd fabularny (ten jest na miejscu), ale poznawczy. Na pierwszy rzut oka znaczeń tyle, że można wśród nich pływać, ale po przesianiu okazuje się, że mamy znowu opowiastkę pełną fikołków, w której ktoś zapomniał postarać się o spójność. Wiele osób ma problem z tym filmem – z jednej strony „pojechana treść”, która swoją „dziwnością” może uwieść widza łaknącego niecodziennych wrażeń filmowych, z drugiej coś tam jednak zgrzyta. No tak, bo to wizualna grafomania.
Robert Siwczyk: Seans nie należał do łatwych, to pewne. Moje szare komórki działały cały czas na najwyższych obrotach. Czasem dochodziło do tego, że w tej gęstwinie symboli i metafor co krok gubiłem wątek. Szczerze mówiąc, wyszedłem z seansu lekko sfrustrowany. Podobny poziom filmowej „dziwności” prezentuje „Holy Motors” i im dłużej myślę o tych dwóch filmach, tym większą sympatią darzę ten drugi. Bardziej spójny na każdej płaszczyźnie i dużo przystępniejszy w odbiorze.
Patrycja: Pytanie brzmi: czy potrafiłeś coś sobie z tego ułożyć? Co z tego wyszło? Pomysł wyjściowy całkiem dobry, ale skupienie się na piętrzeniu absurdalnych sytuacji spowodowało, że bokiem wyszła farsa. Myślę, że porównanie z „Holy Motors” jest zasadne, ale nie nazwałabym go przystępniejszym w odbiorze. W swojej nonszalancji jest jednak „prawdziwszy” i się po prostu lepiej broni. Wydaje mi się, że „Lobster” to kolejny film pokroju nielubianej (używając eufemizmu) przeze mnie „Zjawy”, gdzie ktoś niby mówi o ważnych sprawach, ale tak naprawdę tylko się popisuje.
Paweł Świerczek: O, film, o którym mogę coś powiedzieć! Dziwi mnie nazywanie tego filmu „dziwnym”. Grafomański – owszem, pretensjonalny – jak najbardziej, przereklamowany – absolutnie, choć nie lubię używać tego słowa. To przecież patenty greckiej nowej fali rozpisane na międzynarodową obsadę. Ot, odgrzewany, bardzo niestrawny kotlet (homar?), który był czymś świeżym pod koniec poprzedniej dekady. Najbardziej mnie dziwi, że niemal bez wyjątku zachwycają się „Lobsterem” krytycy.
„Holy Motors” jest filmem wizjonerskim, zapowiadającym to, co w kinie nadejdzie (i już nadeszło). „Lobster” to kino staroświeckie, nastawione na głębokie metafory, które są przede wszystkim boleśnie pretensjonalne i potraktowane bez jakiegokolwiek dystansu. Opowiadać o ludzkiej samotności i świecie przystosowanym do życia z +1 można przecież na tyle ciekawszych sposobów, w formie dostosowanej do czasów, w których żyjemy. Myślę, że każdy z nas mógłby wymienić z dziesięć filmów na ten sam temat, zdecydowanie bardziej wyrafinowanych (również w swojej prostocie). Może przesadziłem z dziesięcioma, ale żeby nie pozostać gołosłownym: „Ona”, „Shortbus”, „Wstyd”, „Z natury”, „Love”, „Atomowy wiek”, „Zaginiona dziewczyna”, „Tylko kochankowie przeżyją”.
Patrycja: Moim zdaniem tak, jest dziwny przy pierwszym odbiorze, ale dlatego, że jako taki został pomyślany i obliczony, co od razu skazuje go na niepowodzenie. To nie jest np. lynchowska dziwność, wynikająca z jego wrażliwości, ale „dziwność”, właśnie taka wzięta w nawias, w cudzysłów; zaprogramowana, ulatująca już po pół godzinie od wyjścia z kina.
Też mnie dziwi ten zachwyt, ale na szczęście ostoją jest niezawodny Michał Oleszczyk, przenikliwy jak zawsze. No i Ty; widziałam, że propsujemy sobie oceny. Odetchnęłam. Zgadzam się, że „Lobster”, ogołocony z tej pseudo-futurystycznej zasłony dymnej, pozostaje nieudaną próbą podjęcia tematu samotności i budowania relacji międzyludzkich.
„Holy Motors” rzeczywiście jest wizjonerski i w swoim pogmatwaniu jednak inspirujący, więcej mówiący o kinie niż o jakiejkolwiek historii (bo i jakiej? której?). Ale pewien poziom absurdu sprowadzonego do „normalności” jest tym filmom wspólny. I jeden się obronił, drugi poległ.
Robert: Odniosłem wrażenie, że reżyser się pogubił. Z pokpiwania sobie z konwencji „twardych” deklaracji i przyjmowania ról samotników i singli poszukujących drugiej połówki, w pewnym momencie zmienia się w nie do końca udaną kpinę celującą w związki w ogóle. Motyw z przyjmowaniem ról jak gombrowiczowskiej „gęby” bardzo mi się spodobał. Świetnie korespondowało to z aktorstwem, szczególnie Farrella, który czasem był bardziej robotem niż człowiekiem. Gdzieś pod koniec filmu wszystko zaczęło się dłużyć, babrać w łopatologicznym sosie (obecnym wcześniej, ale tutaj gęstszym). Całość zaczęła niebezpiecznie przechodzić w parodię i przestałem to brać na poważnie. Miło było zobaczyć, jak radzi sobie Farrell poza światem blockbusterów; wyszło ciekawie, ale bez szału. Sam film, cóż… Kolejny zmarnowany potencjał.
Patrycja: Wiesz, im dalej tym było gorzej, bo formuła szybko wybrzmiała i nie wiadomo było, co zrobić dalej. Pozostać przy kreacji świata przedstawionego? Oddać historię postaciom? Pobawić się gatunkami? Co zrobić, panie, co zrobić? „A, zróbmy wszystko. JAKOŚ TO BĘDZIE”.
Robert: Gdyby do końca film był jakąś prostą bo prostą, ale jednak alegorią relacji międzyludzkich, to można by to jakoś przeboleć i najwyżej narzekalibyśmy tutaj na jego większą lub mniejszą pretensjonalność i nachalność w symbolice. Ale twórca „Kła” zdecydował inaczej. Szkoda – moja frustracja wzrosła, bo temat na samym początku był atrakcyjny.
Patrycja: Na prostotę w tej materii to kino jest już chyba za stare i rzecz mogłaby okazać się miałka. Ale nie ma co gdybać. Zastanówmy się, co jest, a nie czego nie ma. Trochę już powiedzieliśmy o tym, o czym jest „Lobster”, ale JAKI jest?
Robert: Chciałbym zwrócić uwagę na muzykę. Momentami wydawała się być świetnym, ironicznym komentarzem do związkowej i „ singlowej” dyktatury. Klasyczna niepokojąca muzyka nabrała tutaj „niepoważnego” charakteru, tylko po pewnym czasie i to mnie zaczęło drażnić. Kiedy film zaczął się rozjeżdżać na moich oczach, do uszu przestał docierać ironiczny komentarz, ale już tylko kicz w pełnej krasie. Muzyka przestała określać sceny jak wcześniej. Zamiast tego stała się pustym zabiegiem, mającym na celu wywołanie śmiechu. I faktycznie mogło być tak, jak piszesz: co za dużo, to niezdrowo. Główna bolączka tego filmu.
Patrycja: Ten muzyczny leitmotiv jest zbyt wyraźny i zbyt częsty, prezentowany w tych momentach, które sugerują jakiś humorystyczny ton. Ale wydaje się zbyt oderwany i znów – ultra sztucznie dorzucony, żeby kreować jakieś znaczenie w ogóle. Wszystko tu rozgrywa się o chwyty i haczyki na widza. To powierzchnia, na którą warstwami wykłada się kolejne atrakcje, ale wszystko się chwieje, bo nie ma fundamentu. Reżyser, widać, nie zadał sobie pytania „co właściwie opowiadam?”. Największy grzech twórcy filmowego. Mamy bowiem foremkę absurdalnego świata, do tego sztywnych bohaterów, aktorów, którym nie pozwala się grać. Mamy hitchcockowski motyw muzyczny unieważniający wydarzenia na ekranie. Film obnaża wciąż siebie jako konstrukt (czego najlepszym przykładem scena finałowa, nachalnie nasuwająca skojarzenia z „Psem Andaluzyjskim”), rozsadza swoją formę; rozgrzebuje podwórko i zostaje z niczym.
Robert: No właśnie odnośnie do gry aktorskiej: jedynym wyróżniającym się punktem jest chyba Colin Farrell – to ciekawa pozycja w jego filmografii. Adonis Hollywoodu pokazuje się nam tutaj z wystającym brzuszkiem i miną wybitnie neutralną. Gra co prawda trochę na jedna nutę, czasami ocierając się o parodię, ale był jednym z niewielu jasnych punktów tego filmu. Lepiej „człowieka-robota” mógł zagrać tylko Pattinson. Seydoux też (o dziwo) wypada przyzwoicie w roli lidera singli. Reszta aktorów przemyka przez ekran w zasadzie niezauważona.
Patrycja: Jak to „o dziwo”? Ona jest bardzo obiecującą młodą aktorką! Ale generalnie przez te ograniczające ramy opowieści hollywoodzcy aktorzy, zatrudnieni do filmu Greka, zostali zepchnięci przez konwencję do poziomu pionków. Jakoś zupełnie nie są interesujący. Szkoda. Nie mamy zatem litości i jak to zwykliśmy mawiać: #wogólenamsiętoniepodoba.
Ocena Roberta:
Ocena Patrycji:
korekta: Paulina Goncerz