Notatki w Ruchu #8: Wiatr

Notatki w ruchu 8

Do napisania o tym spektaklu zabierałam się kilkukrotnie. Kilkukrotnie też podchodziłam do samego dzieła. Zamierzchłe to już czasy, kiedy teatrolog przychodzi na ten sam spektakl po dwadzieścia razy. Ja byłam trzy. I nie zdarzało mi się to od bardzo dawna. Jak na taneczne realia, w których nie każdemu spektaklowi jest dane być granym nawet po raz drugi, sam fakt trzykrotnego oglądu jest już czymś skłaniającym do zastanowienia. Orientuję się przy okazji, że często zapominam, iż sztukę taneczną powinno się raczej smakować, wracać do niej, zbierać ulotność, której nie sposób zebrać do końca. Czasem zajmując się recenzowaniem tanecznych widowisk łatwo o poczucie, że przypomina to zamiatanie pustyni… Jest jednak w tym zajęciu coś niewymownie poetyckiego. Ten medytacyjny trud zbierania kolejnych ziarenek, układania z nich konstrukcji z piasku. Co rusz to innych, bo zaraz przecież rozwieje je wiatr. Po jakimś czasie zaczyna się lubić i akceptować ten rodzaj działania, bo to przecież nie tylko samo myślenie – uparte zamiatanie, ruchy dłoni i ramion, lekki krok przesuwający ciało wraz z miotłą… Ale to przecież jakaś poezja, to co piszę. Jakiś obraz, tkliwy i sentymentalny, a nie próba recenzowania. Ale taniec woli wiatr i obraz, woli pamięć ruchu i emocje, które tym wrażeniom towarzyszy. Tak też jest z tym spektaklem. Nie skłaniał mnie do umysłowej precyzji, budowania wniosków i argumentacji. Spektakl jest o tym i o tym. Przywołuje takie i takie obrazy, inspirowane tym i tym. W zamian „Zagubieni w skórze” oferują wiatr. Ten wiatr, który zmienia wszystko co sobie usypiemy, a gdy drobinki wzbijają się z wiatrem i tańczą razem z nim, nie możemy przestać się wpatrywać w ten piękny wir. I nie ma żalu, że to, co ulatuje, może już nigdy nie powrócić w tej samej formie.

ZAGUBIENI

Krajobraz spektaklu tworzą przestrzenie szarości, stopniowanej różnymi częściami garderoby, którą tancerze naprzemiennie wkładają i ściągają, czy odbiciami światła od scenicznej mgły lub kolorem skóry, która pokryta talkiem, spaja ciała i obiekty w jedno. Postaci wyłaniają się i chowają po kolejnych scenach, niknąc w ledwie zarysowanych drzwiach z tyłu sceny. Wchodzą, wychodzą. Nabierają kształtów przybliżając się do mocnego białego światła na środku sceny, by zaraz ten kształt zgubić. Czas odmierzany tymi wejściami i wyjściami buduje napięcie i oczekiwanie, ale też ustanawia wewnętrzny rytm dla całego spektaklu. „Szare” postaci powracają za każdym razem do tych samych fragmentów choreografii, zbudowanych w oparciu o zapętlone sekwencje ruchów, indywidualne dla każdego, oddające inny obraz skórnego fetyszu. Wracają do tego samego, ale rozpoczęcie ruchu w innym miejscu sceny szybko powoduje, że i cała kompozycja zmienia kształt. Zagubieni w powtarzalności. Mechanicznie odtwarzają ruchy przypominające sportowców wykonujących rozgrzewkę (lekkie podskoki, pompki, itp.) – z kamienną twarzą, z chłodem, jakby nieświadomi swojego zagubienia. Kiedy gubimy się najbardziej? Wtedy, kiedy dokładnie wiemy, co robimy, czy wtedy, gdy pozostawiamy sprawy swojemu biegowi? Jak uniknąć zagubienia?

ZAGUBIENI W…

A przecież zagubienie nie odbywa się w próżni. Odbywa się W korytarzach, w trajektoriach, w kierunkach przecinających przestrzeń teatralnej sali. Rozbijających tę przestrzeń i sprawiających, że mamy wrażenie, iż każdy podąża we własnym kierunku, jednak zawsze w strukturze, zawsze wobec innych, nakładających się na siebie kierunków. Stąd wraz z trwaniem spektaklu zdają się intensyfikować interakcje między tymi samotnymi, wydawało by się zmechanizowanymi jednostkami. Duety, tria. Partnerowania. Sceny zazdrości, gdy Angelika Tomasiak przesuwa się po scenie siłą kolejnych policzków wymierzanych w twarz Szymona Dobosika. Czy dość brutalna scena, w której Angelika jest przedmiotem eksperymentu w – laboratoryjnej? prosektoryjnej? – przestrzeni, przypominającej jednocześnie masarnię, a ciało kobiety, niewymownie – bo bez żadnego komentarza – staje się obiektem tych samych, praktyk. W ten sposób w całość spektaklu zaczynają wbijać się klinem kolejne sceny, w których sterylna przestrzeń szarości ewoluuje. Zamienia się w obrazy rozwijające myśl o tym, czym jest nasza ludzka powłoka, czym jest nasz stosunek do niej. Ostatecznie zagubienie odbywa się W nas, bo te pytania nigdy nie znajdą pełnej odpowiedzi.

ZAGUBIENI W SKÓRZE…

Bo co oznacza „zagubić się w skórze”? Z tego mglistego scenicznego krajobrazu, w którym tancerze poruszają się w sieci bardziej lub mniej wyrazistych interakcji, wyłania się coraz wyraźniej problem tego, że to, co na zewnętrz – na powierzchni skóry – wręcz obsesyjnie przypomina nam, że nie oddzielimy naszego wnętrza od zewnętrznej powłoki. Że nasze ciało sygnalizuje nasze potrzeby, nasze mroczne pragnienia, nasze zwątpienia i deformacje. Bo jeśli mówić o tym, jaki jest ładunek emocjonalny spektaklu to raczej taki: suma nieokreśleń, wielokrotność nadwrażliwości, kilka razy podzielonych przez obojętność i powiększony o mechaniczny impuls, rozbijający momenty wahania. Wynik? Oglądanie teatru to nie matematyka. Równanie, z którego każdemu widzowi wychodzi inny wynik. Dla mnie był to wynik o wartości abstrakcyjnej, opatrzonej znakiem nieskończoności. Bo tę mieszankę można by replikować w nieskończoność. W połowie spektaklu tak przyzwyczajam się do scenicznych warunków, że chłonę szczegóły, wierząc że coś zaraz otworzy kolejne drzwi, wypełni kolejną godzinę spektaklu. Co jakiś czas w spektaklu pojawia się scena pełniąca właśnie taką funkcję – rozbija czasoprzestrzeń, korzysta z nowych środków, co innego proponuje. I nie chodzi o to, że sceny budują kolaż. To kolaż rozrywany jest miejscami przez fragmenty o osobliwej, trudno rozpoznawalnej strukturze. Niewidocznych na samym początku. Pojawiających się nagle. Jak sceny wtargnięcia na publiczność grupy tancerzy w strojach imitujących obdartą, zwisającą z ciała skórę, z wymownym spojrzeniem utkwionym w wybranych widzów. Sceny telefonicznych sex-linii, uwalniających w tancerzach pełen wyuzdania i perwersji ruch, otarcia i wygięcia, pocałunki i języki. Scena, w której Angelika w rozgorączkowaniu wkłada na siebie wszystkie ubrania całego zespołu, neurotycznie próbując się schować. Zapobiec uwidocznieniu?

Czy wreszcie moje ulubione, finalne teatralne drzwi, które otwiera synestezyjny obraz. Szymon Dobosik, śpiewający wysokim głosem arię, nadal ubrany w dres, skrywając pod kapturem twarz. Alexey Torgunakov, leżący na środku sceny tyłem do widza. Prawie nagi. Drży. Zamyka ciało, kuląc się w sobie. Ale w tym skuleniu odsłania emocje, które płyną wprost z ciała. Ten rodzaj kształtu ciała, w którym każdy kiedyś z nas leżał. Kiedy kręgosłup wygina się, tworząc linię – rodzaj pręgi płynącej przez cały tors, utrzymującej ciało w integralności mięśni i kości. I na to nagie ciało, na te linie, Angelika nakłada fluorescencyjną farbę, delikatnymi pociągnięciami pędzla. Znaki nowego życia, transformacji, przemienienia. Zderzenia tego, co widzimy z tym, co ukryte, a co chce być widoczne. Jak wiele takich prześwitujących linii mamy w sobie? Dopełnieniem staje się obraz, kręcony kamerą z ręki przez Piotra Mateusza Wacha, ujawniający to, co przed widzem zakryte – przechylający się horyzont sceny i wzrok Alexeya – żywy wzrok, delikatnie migoczący w stronę widza poprzez stojący z tyłu sceny ekran. Scenie towarzyszy też słowo – zaledwie kilka słów, jakie dziecko może wypowiedzieć do matki w chwili, gdy kwestionuje swoją naturalną płeć. Powiedzieć, że jest to transseksualny wątek, to zbyt proste. Słowa są piękną metaforą tego, że rodzimy się w ciele, z którym nieustannie dialogujemy, ale które jest przedmiotem oceny, zewnętrznego oglądu. Nawet najbliższych. Zagubienie towarzyszy nam więc od zawsze, nie pomijając nawet więzów krwi. A może właśnie do nich podświadomie wracają wszystkie nasze myśli o ciele. Rodzimy się i umieramy, być może częściej niż się nam wydaje.

Notatki w ruchu8

Po obejrzeniu kilku odsłon co jakiś czas wracają do mnie obrazy. Migawki ze scen, drobne detale. Czasem tylko wzrok Angeliki. Te beznamiętne, na swój sposób smutne oczy, oddzielone od reszty ciała, które z każdym kolejnym klapsem i mocniejszym uderzeniem czerwienieje. Oczy nie reagują. Za trzecim razem wręcz obsesyjnie wpatrywałam się w nie, czekając na choćby ułamek sekundy, w którym coś zdradzi, że ona jednak cierpi. Albo dźwięk… Fragment arii w wykonaniu Szymona Dobosika. To też cała masa zapamiętanych ruchów, tworzących wewnętrzny, symboliczny system komunikacji w obrębie spektaklu. Do dziś zastanawia mnie pewien skok. Jacek Niepsujewicz swój korytarz, swoją linię wyznacza przemieszczając się skokami. Bezwładnymi, lecz jednocześnie mającymi za każdym kolejnym ruchem swój wyraźny kształt. Ręce i nogi wzdłuż tułowia, wysunięty jeden bark, głowa lekko uchylona do góry. Tak chyba poruszają się żaby czy inne płazy, ale ludzie… Ludzie wypluwani ruchem w przestrzeni? Tak, to nie przetaczanie się przez salę. Nie koziołkowanie. To wypluwanie ruchu. Jakby ciało miało w sobie wodnistą, kleistą substancję, która przelewa się od niechcenia. Ale jak to brzmi? Czy to coś mówi? W takich niejasnych, nieokreślonych formach łatwo się zagubić piszącemu…

O Piotrowskiej często się mawia, że ma swój system ruchów. Że trudno je podrobić. Że łatwo rozpoznać. Ale, gdy przychodzi powiedzieć, jakie to ruchy, wymienić udaje się zaledwie kilka. Może ta pozycja, na ugiętych kolanach, jak do przysiadu, z dłońmi błądzącymi po kolanach, po torsie, po głowie. W tej dziwnej, przykurczonej pozycji aktorzy przemykają po scenie. Ukrywają się? Przed okiem widza, a może przed sobą samym? Może jeszcze praca w podłodze. Ten nieskrępowany w swojej obfitości ciężar, uczciwie nie tuszowany, przelewający się w ciałach i sklejony z powierzchnią, na której odbywa się oswajanie grawitacji. Na tym lista oczywistych „piotrowskich” rozwiązań się kończy. Cała reszta to coś, co instynktownie wyczuwają i odnajdują w ciele tancerze Piotrowskiej. Podświadomie odczuwają widzowie, którzy ten autorski teatr polubili. Tylko recenzent jest bezradny. Bo to, co pokazują „Zagubieni w skórze” to fakt, że ta lista charakterystycznych ruchów stwarza się z niejednoznaczności. Z tych miejsc, w których ciało spotyka się ze swoją obcością, ze swoją obawą, niekonsekwencją, lekką obsesją, czasem perwersją. Z tych form naszego ruchu, które wyłaniają się zanim jeszcze pomyślimy, jak chcielibyśmy się zachować. Wyplute ciało Jacka Niepsujewicza. Bezbronne nieruchome oczy Angeliki. Obgryzanie paznokci Szymona. Biodra Piotra Wacha kołyszące się jak równo zaprogramowane wahadło. Ręce Alexeya zamotane w rękawy, wyrzucane z rozmachem, w kołysaniu rodem z wybiegu. Łaszące się do widza, choć zakryte skórzaną maską okrężne ruchy głowy i prężące się ciało Artura Bieńkowskiego. Aktorzy, których rola jest zawsze o krok za późno wobec ruchu. Których ciało mówi nieustannie, a oni czasem albo wcale. Których bycie na scenie jest scenariuszem, więc po jakimś czasie nie pytamy się o następstwo zdarzeń. Rozpływamy się wraz z nimi, wraz z ich zagubieniem, którego jesteśmy świadkami od nowa, za każdym razem, gdy powracamy do spektaklu. I chyba już wiem, że powracam po to. Bez pretensji do odpowiedzi. Z chęcią zagubienia się we własnych myślach.

Wszystko to przekonuje mnie, że misterna robota teatralna opłaca się. Odkłada się na soczewce widza, nawet gdy ten nie jest tego do końca świadomy. Czasem działa jak lustro, bo odbija to, co we mnie domaga się odpowiedzi. Co nurtuje, uwiera, niepokoi. Co we mnie się zagubiło. Co chcę z tym zrobić?

Za pierwszym razem – umilkłam.

Za drugim razem – zatęskniłam za czymś.

Za trzecim, przestraszyłam się.

Czekam na kolejne odsłony.

Zagubieni w skórze

Koncepcja, reżyseria, choreografia: Anna Piotrowska

Kreacja i wykonanie: Angelika Tomasiak, 
Artur Bieńkowski, 
Szymon Dobosik, 
Jacek Niepsujewicz, 
Alexey Torgunakov, 
Piotr Mateusz Wach
Muzyka: Michał Mackiewicz
Kostiumy: Adam Królikowski
Scenografia: Anna Piotrowska
Światła: Anna Piotrowska & Paweł Murlik
Asystent reżysera: Adrian Koszewski
Realizacja: Michał Wawrzyniak, 
Dastin Greczyło
Obserwatorium krytyczne: Anna Duda, Aleksandra Kranz

Czas: 60 min. Premiera:  7 listopada 2015 r. Produkcja: Teatr ROZBARK.

Anna Duda