Trylogia indyjska. Część 1: W drodze

Trudno było wrócić do Polski; walizka zbytnio przeciążona emocjami i wrażeniami. Taka podróż uczy cierpliwości, tolerancji, pokory – zachwyca, czaruje, porywa, irytuje, denerwuje, stresuje. Do Indii wyruszyłam 14 stycznia 2016 roku wraz z Magdą, przyjaciółką z Zespołu Tańca Indyjskiego Natarang. Pojechałyśmy w odwiedziny do Zosi, która w New Delhi mieszka i uczy się klasycznego tańca indyjskiego Odissi. Gdy uzbierałyśmy już potrzebne fundusze na bilety, wizy i sto par kolczyków, zaczęłyśmy planować naszą podróż. W Indiach spędziłyśmy 3 tygodnie. Co robiłyśmy w tym czasie? Otóż podróżowałyśmy.

1. Oznaczenie strefy zarezerwowanej dla kobiet, metro w Delhi 2. Jangpura Metro Station - Metro Delhi 3. Poczekalnia tylko dla kobiet, Mudgaon, Goa 4. Rajdhani Express - pociąg z Delhi do Mudgaonu w Goa

1. Oznaczenie strefy zarezerwowanej dla kobiet, metro w Delhi
2. Jangpura Metro Station – Metro Delhi
3. Poczekalnia tylko dla kobiet, Mudgaon, Goa
4. Rajdhani Express – pociąg z Delhi do Mudgaonu w Goa

Plan wycieczki wyglądał ostatecznie tak: Delhi – Agra – Jaipur – Delhi – Goa – Delhi – Faridabad – Delhi. Środki lokomocji to zawsze dobry temat do rozważań, zwłaszcza, gdy na każdym kroku szokują. W Indiach miałyśmy okazję jechać motorikszą, końską rikszą, rowerową rikszą, samochodem, pociągiem, autobusem, pociągiem, taksówką, pociągiem, metrem, pociągiem… Ale po kolei.

Pierwsze ekstremalne wrażenie dla dwóch dziewczyn, które w Indiach są po raz pierwszy, to, rzecz jasna, jazda rikszą. O cenę podróży targować się należy, nie należy dać się zrobić w balona. Kolor skóry nie pomagał nam w targach, ale powiedzmy, że po jakimś czasie opanowałyśmy tę sztukę do akceptowalnego poziomu. Do podróży rikszą należy się odpowiednio przygotować – założyć ciepły szal, nawet jeśli podróżujemy w warunkach atmosferycznych dość gorących. Riksza charakteryzuje się przestrzenią niezamkniętą, żeby nie powiedzieć nieograniczoną… a kiedy nasz przemiły pan rikszarz zaczyna ścigać się po zatłoczonej delhijskiej ulicy ze swoim kolegą po fachu – zaczyna po prostu wiać chłodem.

Do zapamiętania: będąc w Indiach, zawsze i wszędzie bierzemy ze sobą szal.

Rikszowe pogawędki często pretendują do miana opowiastek filozoficznych. Każdy pan rikszarz lubi gawędzić, oprowadzać po mieście, zadawać wiele pytań na tematy błahe oraz życiowe. Po jakimś czasie riksza była już czystą, spokojną przyjemnością.

Do zapamiętania: w Indiach prywatność jest zupełnie innym konceptem niż w Europie; pytają o wszystko, chcą wiedzieć wiele, co chwila ochrona przeszukuje twoją torebkę – należy się przyzwyczaić i nie robić nikomu zbędnych kłopotów.

Wiele osób przed naszą podróżą prawiło nam kazania, co mamy robić, czego nie robić, że jest niebezpiecznie, że dwie kobiety podróżujące same to pewne nieszczęście! Fart był po naszej stronie i nic przykrego nam się nie stało. W delhijskim metrze podróżowałyśmy głównie w wagonach zarezerwowanych dla pań. Wtedy gapiły się na nas wszystkie panie. Nic dziwnego, skoro byłyśmy jedynymi białymi kobietami w wagonie, a jedna z nas była do tego jedyną blondynką w tym wagonie (i chyba w całych Indiach…). Gdy musiałyśmy jednak wejść do wagonu ogólnego, spotykał nas tam tłum mężczyzn. Spojrzenia były nieco bardziej natarczywe niż w wagonie dla pań. Trochę stresu było, okazał się on jednak niepotrzebny. Do wzroku hindusów przywykłyśmy tak szybko, jak do kurzu i odgłosu klaksonów.

Indyjska ulica rządzi się swoimi prawami: piesi, motocykle, samochody, riksze, ślubne parady, sikhijskie orkiestry, krowy, psy i kozy prą do przodu – każdy w swoim tempie. Zasady i reguły są proste: kto się zmieści, ten idzie / jedzie. Zatrzymywać nie należy się nigdy. Im głośniej trąbisz, tym bardziej jesteś cool. Tylko takie uzasadnienie widzę dla niekończącego się dźwięku klaksonów… Na ulicy odbywa się również większość codziennego życia. Krawiec, golibroda, pucybut, medyk, dentysta, kucharz – wszystko blisko. Raz zafundowałyśmy sobie wycieczkę rikszą konną (są też riksze, które są ciągnięte przez wielbłądy, nie są one jednak spotykane po prostu na ulicy – to raczej atrakcje turystyczne w Agrze) oraz wycieczkę rikszą rowerową. Kiedy tylko do niej wsiadłyśmy (a było to w najstarszej i chyba najbiedniejszej dzielnicy Delhi), od razu chciałyśmy wysiąść. Biedny pan, wychudzony i styrany życiem musiał rikszę napakowaną trzema pańciami ciągnąć w niesamowitym korku, kurzu i hałasie. Czasem w godzinach szczytu nachodziła nas wątpliwość – czy dam radę przejść przez tę ulicę? Czy na pewno podołamy? Wtedy ustawiasz się za panem hindusem w koszuli w kratę, uśmiechasz się uroczo i mówisz „Excuse me, can we cross the street with you?” Gwarantuję – powodzenie murowane!

Trylogia indyjska. W drodze 2

1. Ulica w Delhi, balony – dekoracja ślubna, riksza 2. Riksza z więlbłądami, Agra 3. Kornelia delektująca się kokosową wodą, Goa 4. Fancy riksza

Kolejne wyzwanie – pociąg. Najpierw spokojnie, tylko 3 godziny do Agry. Później czekała nas 24-godzinna podróż do Goa oraz powrotna, 40-godzinna. W Indiach szybko zdałyśmy sobie sprawę z tego, że nic proste nie jest. Polska walka z biurokracją dodała nam jednak animuszu i udało nam się dość sprawnie stoczyć batalię z panem w okienku, który niby to rozumiał po angielsku, ale chyba jednak nie do końca. W każdym razie po wypełnieniu enigmatycznie wyglądającego formularza zarezerwowałyśmy wszystkie bilety pociągowe. Lub też zapisałyśmy się na listę oczekujących podróżnych. Tym faktem jednak do końca się nie przejęłyśmy, w końcu 40 godzin w pociągu można przestać… Na szczęście za każdym razem przyszedł w końcu upragniony sms z informacją, iż są dla nas normalne, oficjalne miejsca w pociągu. Na dach (jak to widzimy w stereotypowych filmach czy na fotografiach) wspinać się nie musiałyśmy, uf! Bardzo dobrze, bo kara za takowy wybryk wynosi 50 rupii. Jechałyśmy różnymi klasami pociągów, od najniższej do średniej z kuszetkami i wyżywieniem. Radzę wypisać sobie stacje poprzedzające stację docelową – my tego nie zrobiłyśmy i po 3 godzinach opóźnienia spowodowanego mgłą, kiedy nikt nie mógł udzielić nam dokładnej informacji, gdzie jesteśmy i ile drogi zostało do Agry, w naszych głowach powstał dość szczegółowy scenariusz, w którym Agrę po prostu przegapiłyśmy dobre parę godzin temu i nagle znajdujemy się w środku indyjskiej wioski… I wtedy przyjeżdża po nas książę na białym koniu i wybawia z opresji… o nie! To chyba inna bajka. O białym koniu jeszcze będzie, ale nie tutaj. A propos mężczyzn – na stacji kolejowej w Madgaonie były do wyboru dwie poczekalnie: ogólna oraz zarezerwowana tylko dla pań. W ogólnej zapach był nieciekawy. W tej dla pań było milutko i czyściutko. Indyjscy panowie! Bierzcie przykład z indyjskich pań!

W pociągu zarówno na Goa, jak i w drodze powrotnej, zaprzyjaźniłyśmy się szybko z indyjskimi, radośnie głośnymi rodzinami, które nas dokarmiały. Nic dziwnego, nasi nowi znajomi mieli ze sobą tyle ryżu, że wystarczyłoby dla całych Katowic. Niezwykle mili współpasażerowie… 40 godzin później nadszedł jednak czas na łzawe „do widzenia!”

Podróż autobusem z Agry do Jaipuru trwała 6 godzin. Dość wymagającym i trudnym zadaniem okazało się znalezienie stacji autobusowej oraz zakupienie biletów. Całą Agrę wspominamy dość nieciekawie, może to jednak po prostu było zmęczenie i chwilowy kryzys – to był pierwszy dzień naszej podróży po Indiach bez Zosi… W końcu znalazłyśmy autobus rocznika średniowiecznego, bez szyb, lekko bardzo zardzewiały, chyboczący się… na szczęście byłyśmy już na tyle zmęczone, że poszłyśmy po prostu spać. Jaipuru nie przespałyśmy – była to ostatnia stacja naszego wesołego wehikułu, pełnego gapiących się na nas ludzi. Jednak nic nie mogłyśmy poradzić na te natarczywe spojrzenia – co się robi w Indiach? Nie przejmuje się, nie ma czym, trzeba wychillować.

Cieszę się, że zwiedzałyśmy Indie same, ichniejszymi, indyjskimi środkami lokomocji, bo jest to niesamowite przeżycie. Gdybyśmy podróżowały z większą ilością ludzi, w autokarze turystycznym na pewno nie byłoby tak śmiesznie, czasami absurdalnie, a czasami trochę strasznie.

Trylogia indyjska. W drodze 3

1. Stacja kolejowa w Jaipurze 2. Pociąg do Agry 3. Autobus z Agry do Jaipuru 4. Pociąg z Jaipuru do Delhi

NAJCZĘŚCIEJ ZADAWANE PYTANIA o naszym byciu w nieustannej podróży:

Co jadłyśmy?

Będąc u Zosi zamawiałyśmy obiadki do domu, będąc w drodze jadłyśmy… na drodze. Fancy wyglądające blaszane restauracje, których dach stanowiła nadgryziona plandeka nas nie odstraszały. Nie miałyśmy problemów żołądkowych. Ulice pełne są jedzenia przygotowanego na bieżąco: gorącego, smacznego, pikantnego. No i słodycze… smak Indii to dla mnie smak kardamonu.

Czy nas zaczepiali?

W domyśle: czy brutalni, dzicy hindusi chcieli nas zgwałcić. Nie, nikt nas nie zaczepiał, wszyscy byli bardzo mili, wręcz zdystansowani. Publiczna nagonka w mediach zrobiła widać swoje, pod tym względem czułam się w Indiach nie raz bezpieczniej niż we własnym mieście.

Czy jechałyśmy na słoniu?

Niestety, na słoniu nie jechałyśmy. Szkoda było nam czasu i pieniędzy. Na słoniu można wjechać do Amber Fortu w Jaipurze, trwa to ponoć jedyne 3 godziny, czy to prawda nie sprawdziłam, wjechałyśmy oldschoolową, rockową rikszą z naszym całodziennym, całkiem przystojnym, młodym rikszarzem Khanem, którego serdecznie pozdrawiamy z tego miejsca!

tekst: Kornelia Musiałowska

korekta: Paulina Goncerz