Z poważaniem z Kato. Odcinek Synowski
Powrót do Polski to bardzo trudna sprawa. Po słodyczach zachodniego kapitalizmu i mnogości wydarzeń kulturalnych wracam na Śląsk i dostaję szarzyzną prosto w twarz. Szarzyzną najgorszego rodzaju, bo zalepioną tysiącem paskudnych reklam, chcących mi sprzedać jednocześnie wakacje w Egipcie i kilo ogórków konserwowych po obniżonej cenie. Przełom był w ’89 czy dwa tygodnie temu?
Na szczęście nie trzeba już machać szmatą, a dodatkowo tym co się akurat dzieje można się dzielić ze znajomymi. W końcu mogę w trakcie koncertu urządzić pogaduszki i całą grupą wyskoczyć do toalety; wreszcie to ktoś przepycha się przez moją ekipę, a nie ja przez czyjąś. Mówcie co chcecie, ale stadność to bardzo ważny aspekt życia. Nieważne, że kace pojawiają się częściej i ciągną dłużej, mieć przyjaciół to prawdziwe szczęście. Banał, wiem.
Z ostatnich, trochę dawnych, katowickich wydarzeń największym highlightem był koncert Synów w oknie Kato. Myślę jednak, że w tym przypadku zawiniła trochę pogoda, a raczej jej nagła zmiana – bo 26 listopada to był jeden z pierwszych dni kiedy wieczorami było już zabójczo zimno. Jeszcze chcielibyśmy ponosić adidaski, ale bardziej nadają się kozaki; wypieramy jeszcze ten paskudny chłód i zakładamy cienki kardiganek bo lepiej pasuje do adidasków – tymczasem to właśnie sweter babci byłby bardziej na miejscu. Fajnie jest pokazać znajomym nową fryzurę, ale może gdybyśmy wzięli jednak tę czapkę to dzisiaj nie byłoby zapalenia płuc, itd. itd.
To właśnie pogoda wydała mi się być winną tak niskiej frekwencji, kiedy o 18.50 czekałam pod oknem na koncert Synów. W sumie było nas sześć osób. Z zażenowania uciekłam do baru i tam spotkałam Synów we własnej osobie, zaczęłam więc od razu ich przepraszać, za to że ludzi mało, wspominać, że na Tauronie było super i ogólnie wyrażać słowa uznania: „Panowie, to dla mnie taki zaszczyt”! Byłam zła na tych wszystkich znajomych co się pooznaczali na facebooku i nie przyszli, byłam zła na polski listopad, że nie jest po hiszpańsku cieplutki, byłam zła na wszystkich przechodniów, że biegli do domów a nie zostali na Synach, bo nie chciałam żeby im było przykro! Byłam taka zła, ale kiedy już zapłaciłam za piwo okazało się, że na zewnątrz ludzi przybywa, akurat tyle, że do 19.20 zrobiło się całkiem tłoczno. „Co za ulga” – pomyślałam – „no to zaczynajmy wreszcie!”.
Synowski rap to rzecz wielce wyrafinowana, bo z jednej strony zabawa najntisowymi konwencjami, a z drugiej wynik tychże. Z jednej strony trochę zgrywa, ale z drugiej ironiczne wytykanie palcem. Liczne przekleństwa to podpora dla prawd ogólnych i prawd dotyczących egzystencji hip hopowca, gorzkich jak samo życie. Jednak mimo wszystko Syny nie pojawili się po to, żeby kogokolwiek wpędzać w depresję i ostatecznie na koncercie każdy bawił się dobrze – mimo, że z zimna czasem za długo obmywaliśmy w łazience ręce pod ciepłą wodą. Z największym entuzjazmem spotkały się oczywiście najbardziej znane hity – „Wkurw”, „Stoję” i „Hitykamienie”, ale i na te mniej znane publika reagowała gorąco. Oklaski (delikatnie wytłumione przez materiał rękawiczek), wtórowanie refrenom i przede wszystkim ciągłe kiwanie głową w rytm doskonałych bitów świadczyły o tym, że impreza się udała. Piernikowski nawet raz się uśmiechnął, na sekundę wyszedł z roli poirytowanego rapera i było wiadomo, że już wszystko dobrze, że się cieszy, że tu jest i że ktoś przyszedł w ten paskudnie zimny wieczór. Dwa razy zeskoczył z podestu ustawionego pod oknem, jakby poniosły go emocje i atmosfera, ale zawsze bezzwłocznie wracał, bo może to nie pasowało do przybranej pozy? A może jednak chłodno było mu w tej cienkiej bluzie z Nike.
Zdarzył się też mały incydent, który paradoksalnie był dodatkowym meta – komentarzem: pewien pijany mieszkaniec Mariackiej z okna zakrzyknął, że tu „k**** ludzie chcą spokoju k****”. A przecież cisza nocna jest od 22.00 do 6.00! Jak szybko się pojawił tak szybko zniknął, a publika bawiła się dalej. Siła synowskiego rapu dosłownie zmiotła go z powrotem.
Post Scriptum: Cały ten artykuł miał wyglądać nieco inaczej, bo refleksja nad Synami miała się przeplatać z refleksją nad koncertem Eagles Of Death Metal, którzy 28 listopada mieli wystąpić w katowickim Mega Clubie. Nie skończyli jednak trasy i wszyscy wiemy dlaczego, ale nie zwalnia nas to od tego by o nich nie pamiętać. Peace, love & death metal.