„Fynf und cwancyś” Michała Witkowskiego

Witkowskiego można kochać albo nienawidzić. W tym przypadku nie ma trzeciej możliwości. Ja już tak mam, że po jego książki sięgam chętnie. Dużo do myślenia dała mi fala hejtu, jaką internet wylał na jego najnowszą propozycję pt. „Fynf und cfancyś”. Na szczęście, jak wiadomo, sieciowy hejt mało ma wspólnego z rzetelną krytyką, a więcej ze zwykłym krytykanctwem. Większość komentujących otwarcie przyznaje, że nie przeczytało ani jednej książki autora, a to komentarza nie wymaga. 

fynfundcwancys_okWitkowski to zjawisko medialne w ogóle, jakaś idea sama w sobie, którą się przyjmuje lub którą się odrzuca. Składa się na nią zarówno jego twórczość, jak i postać, którą kreuje: pisarza niszowego, ekscentrycznego, który wszędzie, gdzie się pojawi, roztacza aurę tajemnicy, pozostawiając po sobie niedopowiedzenie. W kontekście tego wszystkiego zadałam sobie pytanie, dlaczego wciąż – z niesłabnącym zapałem i uporem maniaka – sięgam po jego książki?

Na zachód!

Szesnastoletni Milan, Słowak o słodko brzmiącej ksywce Dianka, nie może odnaleźć się w austriackim środowisku męskich prostytutek. Naobiecywał mu taki jeden, że tu pieniądze leżą na ulicy, wystarczy się po nie schylić, wypinając pośladki, że życie w luksusie to tutaj na wyciągnięcie ręki – wystarczy wiedzieć, w jakim kierunku wyciągać. No, to pojechała do tego raju autokarem. Rzeczywistość, jak to zwykle w bajkach bywa, okazała się jednak bardziej brutalna. Droga do bogactwa miała wieść przez dworcowe szalety, podrzędne bary i rozporki wielu starych, brudnych facetów. Dianka zwykła o sobie mówić: „ja sem żena lenywa”, dlatego o zarobek i stabilną pozycję było jej trudno. Jedynym, co dawało jej szansę na zdobycie pieniędzy, była anielska uroda, dzięki której znajdował się czasem jakiś bogaty klient. Najbardziej na całym świecie lubiła Di zajadać się słodyczami i marzyć o księciu, który porwie ją do swojego pałacu, gdzie będzie żyła długo i szczęśliwie; i leniwie.

Nie to, co Fynfundcfancyś… Polak imieniem Michał (a jakże!), który na Zachodzie, w półświatku stricherów*, silną pozycję miał już wypracowaną. Ze swojego tytułowego dwadzieścia pięć, którym to rozmiarem hojnie obdarzyła go natura, zrobił niepodrabialną i upragnioną przez wszystkich markę. Okazał się też świetnym psychologiem, prawdziwym znawcą ludzkich dusz, gdyż z łatwością rozgryzał klientów, perfekcyjnie odgadywał ich najgłębiej skrywane pragnienia i spełniał je z godną podziwu rzetelnością. Potrafił także, wykazując niezwykłą elastyczność, dostosować się do każdej sytuacji. To wszystko sprawiło, że był najbardziej pożądanym towarem po tej stronie Dunaju. To on narzucał kolegom z branży nowe trendy i wyznaczał pionierskie kierunki w ich fachu. Fynfundcfancyś dyktował warunki i sam wybierał klientelę. Ba, stać go było i na bycie klientem – ot, tak, dla igraszki, zachcianki i już! Zarabiał przy tym niezły hajs i przednio się bawił. Nie to, co Milanek…

Alter ego?

Witkowski oddaje każdemu ze swoich bohaterów kawałek siebie. Inaczej, jak sam twierdzi, pisanie nie miałoby sensu. Mogłoby to oznaczać, że jest trochę jak Dianka, a trochę jak Fynfundcfancyś. Z pewnością istnieje jakaś mistyczna, literacka, ledwo uchwytna nić, która go z nimi łączy.

Czytając powieść, odnosi się wrażenie, że bohater jest tu jeden – może tylko w różnych etapach swojego życia. Di chce być jak Michał, ten w każdej chwili może skończyć jak Milan, a już na pewno zaczynał tak samo jak młodziutki Słowak. Fortuna kołem się toczy i raz na wozie, raz pod wozem – wszak przysłowia mądrością narodu. Nawet tego na emigracji, co to za chlebem i godnym życiem wyjeżdża. Osobowości obydwu wzajemnie się uzupełniają; nie ma jednego bez drugiego. Trochę jak yin i yang, trochę jak chleb i smalec.

Jakby do tej kwestii nie podejść, jedno jest pewne: autor swoich bohaterów bardzo lubi, mówi o nich z troską i chce dla nich jak najlepiej. Dlatego wciąż któregoś jest mu żal: a to, że Di znów upokorzona, wykorzystana bez zapłaty w brudnej toalecie, a to znów, że Fynf nie dostał tyle, ile mu obiecywano. W opisach bohaterów, w sposobie mówienia o nich jest pewna niewypowiedziana czułość. Obydwaj – wbrew niesprawiedliwości tego świata – pragną tylko jednego: miłości.

Świata obserwator

Najnowszej książki Michała Witkowskiego nie będę rekomendować; miała sporą reklamę w mediach – ciągle o autorze było głośno (często również z powodu jego modowych ekscesów). Mam wrażenie, że nie sięgnie po nią przypadkowy czytelnik. Nie każdy musi przecież znosić estetykę, w jakiej utrzymana jest „Fynf und cfancyś” – świat w niej przedstawiony jest obcy przeciętnemu Kowalskiemu. Przeciwnikom prozy autora, zaślepionym żarliwą walką w imię moralności i obrony najwyższych wartości, występującym przeciwko demoralizowaniu społeczeństwa – w całym ich zacietrzewieniu – umyka sprzed oczu istotny fakt: Witkowski jest świetnym obserwatorem świata.

Udowadnia to i w „Fynf und cfancyś”, celnie pokazując rozwarstwienie społeczne, pogłębiające się różnice między bogatymi i biednymi. A przecież te dwa światy funkcjonują tuż obok siebie. Autor nie boi się przyznać, że jest cicha zgoda społeczna na istnienie zjawiska prostytucji w ogóle. Najnowsza powieść to studium świata, stojącego u początku rodzącego się kapitalizmu, świata, którym niepodzielnie rządzi pieniądz. Witkowski nie bierze jeńców! Wszystko to z właściwą sobie autoironią, szelmowskim uśmiechem i puszczeniem oka do czytelnika.

Choć akcja umiejscowiona jest w latach 90., tematy można odnieść i do współczesności. Wyobraźmy sobie, że to wszystko nie dzieje się za naszą zachodnią granicą, a u nas, pod nosem, a bohaterami są wszyscy będący obecnie na świeczniku celebryci, politycy, ważne persony… To dopiero byłaby bajka!

żarówki 5 małe

Michał Witkowski, Fynf und cfancyś, Wyd. Znak, Kraków 2015.

*    Z niem. der Stricher – męska dziwka [za: M. Witkowski]

Paulina Goncerz