HIGH FIVE! POLSKIE FILMY O SZTUCE
Świąteczna ekscytacja zelżała. Napięcie noworoczne wisi w powietrzu. Śniegu brak, jest za to chłód. Niezbyt pięknie? Z pięknem na szczęście jest tak, że można je sobie samemu zorganizować – chociażby dostarczając zachwyty poprzez filmy o sztuce. Polskie i dobre.
Joanny Hetman nie rozczarowuje, a oczarowuje „Młyn i krzyż”.
Wizjonerskie, niesztampowe kino, idealne dla odbiorców o wysublimowanych gustach, kochających Sztukę oraz wielbicieli niespodzianek. „Młyn i krzyż” – film, w którym obraz słynnego Pietera Bruegla ożywa, tworząc nową historię, jak również nabiera nowej wartości dzięki zupełnie zdumiewającemu podejściu reżysera do dzieła. Urzeka forma, scenografia, umiejętność działania kadrem oraz światłem – rodem z renesansowych dzieł malarskich. Znamienną rolę odgrywa tu fakt, że ekranizacja ta została zrealizowana przez malarza, więc również artystę plastyka, Lecha Majewskiego. Reżyser, który w maksymalnym stopniu uzyskał wszelkie możliwe informacje z dzieła, dopowiadając w trafny sposób historie postaci zawartych na obrazie, nie pomijając przy tym istotnej kwestii – symboliki renesansowego dzieła. Film jest przesiąknięty XVI wiekiem, zwyczajami osób żyjących w tamtym okresie, zasadami panującymi w ich życiu codziennym. W ekranizacji doświadczamy szerokiego spektrum ludzkich emocji, relacji międzyludzkich pomiędzy różnymi warstwami społecznymi. Klimat zdjęć oddaje surowość Niderlandów, a naturalistyczne przedstawienie życia postaci dodaje autentyczności obrazom w filmie.
Warto dodać, że podczas oglądania „Młynu i krzyża” możemy zobaczyć błyskotliwą grę reżysera z widzem, czego dowodem jest m.in. jedna ze scen, w której na ścianach pomieszczenia osadza on inne obrazy Bruegla, tworząc swojego rodzaju „incepcję”.
To film, który odmienia spojrzenie na sztuki plastyczne oraz poszerza perspektywę postrzegania Sztuki. Kto go nie widział, bez wątpienia powinien zobaczyć.
Martyna Ludwig z przymrużeniem oka ogląda „Historię żółtej ciżemki”.
Będę tam codziennie chodził. Znowu mnie wyrzucą, to znowu przyjdę – zarzeka się Wawrzynek i z zapowiedzianą determinacją dobija się do drzwi kościoła, znosi cięgi, jak zwinna małpka wdrapuje na mury miasta i włamuje do pracowni mistrza Stwosza, by dać upust swojej obsesyjnej potrzebie dłubania kozikiem w kawałku drewna.
Baśniowa historia gotyckiego tryptyku Wita Stwosza z bardzo młodym Markiem Kondratem w głównej roli. Wszystko milusie i w pastelowych barwach. Artyści-rzeźbiarze, wędrowni kuglarze; pies, który tańczy jak kobra, Kraków jak z obrazka w książce, a przede wszystkim: książęca i tytułowa żółta ciżemka – marzenie, nagroda, skarb i legenda.
Fakt; „Historię żółtej ciżemki” trzeba dziś oglądać z wyrozumiałością. Arcydziełem może nie jest (choć Holoubek, Pawlik i Kobiela są jak zwykle świetni), ale ma urok polskiego kina z lat sześćdziesiątych i przedstawia kawałek sztuki. Naiwnej, owszem, „szkółkowej”, ale czarującej, baśniowej i trochę nawet surrealistycznej. Przy tym jest filmem absolutnie kultowym.
Marta Połap leci ponad hałdami na skrzydłach „Angelusa”:
To już drugi film w reżyserii Majewskiego – warto jednak tu Lecha „dopieścić”, jako że nie ma w Polsce chyba innego reżysera, który tak sztukę rozumie i tak kusząco ją przedstawia. „Angelus” jest baśnią o grupie malarzy sztuki naiwnej ze śląskiego (katowickiego) Janowa. Jak to baśnie mają w zwyczaju – trochę tu fikcji, ale też i prawdy; granice między realnym, a wyobrażonym są zatarte, rubaszność odpowiada wysmakowaniu i śmiech miesza się z powagą. Śląsk przedstawiony w tym filmie jest fantastyczny, wybebeszona ziemia zamieszkana jest przez dziwaczne stwory, a hałdy są niby święte góry w Biblii – świadkami objawień i duchowej ekstazy. Ponad wszystko jednak jest to historia o niezwykłej przyjaźni i wielkiej wadze więzi społecznych „małej ojczyzny” Śląska.
Jeśli skusicie się na seans (prawie spirytystyczny, bo niedaleko pada okultyzm od Grupy Janowskiej) to gwarantuje wam, że nie pożałujecie, a po wszystkim będziecie chcieli dowiedzieć się więcej na temat tych niezwykłych ludzi, ich historii i sztuki, którą tworzyli. Nie tylko poszukacie obrazów górników z niebagatelną wyobraźnią (w końcu New Age zaczął się w Janowie, czy oni serio tak bez narkotyków?), może nawet zobaczycie na własne oczy? Bo „Angelus” to film oparty na faktach, obrazy Grupy Janowskiej istnieją, a jeden z malarskiej ekipy, Erwin Sówka, żyje i ma się dobrze. Dacie się porwać aniołowi z Janowa?
Angelika Ogrocka szuka zrozumienia dla sztuki prymitywnej Nikifora.
Każda miejscowość ma takiego niechcianego barda, nazywanego pogardliwie „artystą” przez małe „a”. Docenienie często przychodzi za późno – albo w odległych rejonach, albo dopiero po śmierci. Epifaniusz Drowniak, szerzej znany jako Nikifor Krynicki, dla polskiej kultury odkrywany był kilkukrotnie. Najbardziej medialna odsłona odbyła się w 2004 roku dzięki filmowi w reżyserii Krzysztofa Krauzego, wspieranego przez żonę, Joannę Kos-Krauze. „Mój Nikifor” to jednak nie tylko opowieść o niezrozumieniu malarza, reprezentującego prymitywizm w sztuce, ale również zderzenie spontanicznego poczucia estetyki z pracującym na etacie malarzem Marianem Włosińskim, a nawet z tzw. światkiem, do którego nieraz zapraszano Nikifora.
Najbardziej zdumiewającym faktem jest to, że rolę ekscentrycznego staruszka fenomenalnie odegrała Krystyna Feldman, której nikomu przedstawiać nie trzeba. Wydający niezidentyfikowane dźwięki, zamknięty w sobie, często milczący, przez wielu odpychany, wręcz wyrzucany, borykał się nie tylko z biedą, chorobami, ale i niezrozumieniem społeczeństwa. Film, jak to u tych reżyserów bywa, przesiąknięty jest melancholią, lecz ma i humorystyczne momenty. Klimat lat sześćdziesiątych, piękne plenery uzdrowiskowej Krynicy, świetne przedstawienie dość nietypowej relacji obydwu artystów, a nade wszystko zachwyt miniaturami produkowanymi w ogromnych ilościach przez sumiennego, niemal rzemieślniczego, prymitywistę. Tak potrafi tylko tandem małżeństwa Krauze. Ich wersję znamy, a jak wygląda Wasz Nikifor?
Anna Pajęcka szuka doskonałości w „Ogrodach rozkoszy ziemskiej”.
Bo obraz Lecha Majewskiego tworzy doskonałą filmową kompozycję. „Ogród rozkoszy ziemskich” odnosi się do znakomitej kompilacji Bataille’owskiego erotyzmu, sztuki Boscha i śmierci pięknej kobiety, która jest zwieńczeniem romansu nauka-kultura. A to wszystko w nowofalowej estetyce, bo kręcone kamerą wideo.
W filmie spotykają się Claudia, malarka zafascynowana twórczością Boscha i Chris, inżynier. Ona, jeśli nie jest naga, to ubiera się na czarno, a on wierzy, że złoty podział można stosować również przy konstrukcji okrętów i rejestruje każdą chwilę kamerą (co przy okazji tworzy znakomitą filmową narrację). Rzecz dzieje się w Wenecji, gdzie para kochanków poznaje się w galerii, a później, niczym w Paryżu Bertolucciego, oddaje się poznawaniu swoich ciał i poszukiwaniu ziemskich rozkoszy w wynajętym mieszkaniu. Sceny, w której Chris odtwarza ruchy postaci z tryptyku niderlandzkiego malarza (mężczyzny próbującego utrzymać jajko na plecach i przetoczyć je na głowę), a głos Claudii z offu tłumaczy: „jajo to symbol doskonałości i ten, kto potrafi utrzymać je na głowie będzie zbawiony” lub kiedy kochankowie zamykają się w walizce, udając zamkniętych w muszli kochanków z obrazu znajdują się w moim estetycznym top ten!
korekta: Agnieszka Stanecka