Tęskniące doktoraty z komponowania chaosu | „Nie-boska komedia. Wszystko powiem Bogu”
Festiwal narzekania i plebiscyt na najbardziej rozpamiętywaną narodową zadrę wydaje się typowym stylem scenicznych wypowiedzi duetu Strzępka/Demirski. „Nie-boska komedia. Wszystko powiem Bogu” to kolejny przykład wpisujący się w te kolekcję. Klasowe podziały, słowotoki, mieszanie postaci z różnych rzeczywistości i światowych porządków, rozhisteryzowane charaktery to środki, które zapoznany z wcześniejszymi przykładami twórczości duetu widz – zna już na pamięć. Nie-boska nie zaskakuje.
Coś jednak powoduje, że ten styl – choć już znany, rozwrzeszczany – wciąga, śmieszy, daje rozpoznawać siebie i prywatne rozliczenia z „rozhistoryzowaniem” w scenicznych perypetiach. Prywatnie wciąga mnie choreograficzny aspekt spektaklu. Nie-boska to upiorny bal: wita nas w piekle. Summa summarum na pogrzebie. Bo wszystko i wszystkich trzeba pogrzebać, rewolucja musi zjeść swoje dzieci, a stara kasta odejść, nowej zaś nie chce się żyć, więc i ta u Strzępki i Demirskiego rezygnuje z dalszej kooperacji ze światem żywych.
Na balu zaś słychać walca z „Nocy i dni”, w takt którego sfeminizowana Barabara Niechcic/ (kapitalna Dorota Segda) wywija obroty z triumfalnie uniesionym „fuck you” wycelowanym w męża, od teraz mającego tęsknić na skalę tęsknoty, z której Barbara ma już przecież doktorat. Obok walca, figury obrotowe kręcą się na „Aj waj!” karuzeli rodem sprzed warszawskiego getta i obija o uszy żydów, dorobkiewiczów, lichwiarzy, których „Aj waj!”, jakże strasznie wciąż nie-lubimy, a i oni sami siebie nie lubią, nie szanują własnej historii, chcą żyć pod palmami i właściwie mają lepsze kawały o holokauście niż Polacy.
Wszystkie elementy spektaklu są „powykręcane”. Sceniczna przestrzeń zagospodarowana po brzegi, sufity, piwnice, backstage. Tu karuzela, tam szezlong, zmieniający się na katafalk, obok ściany, które jak ład i porządek burzą się w piekle, dewastowane przez przebijających się z jeszcze odleglejszego piętra piekieł Jakobinów czy innych Robespierrów.
Spod ziemi wydobywają się też Żydzi – na stałe w narodowej pamięci już konotowani z albo piwnicami, albo kanałami. W „Nie-boskiej” także tu jest ich miejsce – pod ziemią, na szlaku pamięci o zagazowanych.
To, że jesteśmy w jakimś miejscu „pod” wiemy na pewno z wiszących nad nami, powykręcanych ze zgryzoty korzeni, opasłych doświadczeniami historycznymi polskich drzew (rozdartych sosen) genialnie wymyślonych przez Michała Korchowca. W piekle nie dziwi, że mieszają się wszystkie porządki. Piekło chyba właśnie taką ma definicję – wszystko, co poza porządkiem i organizacją to chaos. U Strzępki/Demirskiego chaos przebija nie tylko z tekstu, dynamicznych zmian czasów i porządków akcji czy permanentnego ruchu na scenie. Chaos dokonuje się także na płaszczyźnie osobistej. Każda z kreowanych postaci jest podwójna, a główny bohater hrabia Henryk/Krasiński – rozemocjonowany i przewrażliwiony szczególnie na swoim punkcie, łączący w sobie cechy Iwana z „Braci Karamazow” z proustowskim poszukiwaczem straconego czasu – grany jest nawet przez dwóch aktorów ( Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik i Marcina Czarnika). Dwójka, jak wiadomo z żydowskiej kabały, to symbol dialogu, konfliktu. Tak samo podwójna wydaje się tu narodowa tożsamość, dryfująca między rozpamiętywaniem starego, honorem i strzeżeniem tradycji, a nihilistyczną rezygnacją ze świata, kane’owskim oskarżycielstwem i byciem winnym wszystkiemu. Ta postawa najlepiej wyraża się w bezsilnej paranoi, panicznym krzyku – jedynym możliwym i ostatecznym akcie sprzeciwu wobec… no właśnie?
Widz „Nie-boskiej…” przez całą pierwszą część spektaklu jest bombardowany scenami, wydarzeniami, tragediami, krzykiem. Narodowa historia miesza się z postaciami z piekieł, słowa wypowiada się szybko, w dziwnej manierze pretensjonalności, w retoryce wyniosłego narzekania. Trudno się w tym połapać. Piekło nadmiaru wiruje, jak myśli Malczewskiego na obrazie „Melancholia”. I stabilny hrabia Henryk, który często, jak sam malarz, siedzi z boku, przysłuchując się wszystkiemu i rozpamiętując świetność swojej klasy. Sentymentalni i szlachetnie urodzeni przeplatają się z robotniczo-kapitalistycznymi propagatorami świetlanej przyszłości. O co właściwie chodzi w tym dans macabre?
Nie brakuje i niepełnosprawnego dziecka – naiwnie wierzącego w ideały, a zarazem trzeźwo i ostentacyjnie postrzegającego beznadzieje żywota. Orcio/Lęki poranne codzienne w osobie Juliusza Chrząstowskiego to postać wychoreografowana najświetniej. O ile scenografia, dynamiczne zmiany pozycji i ruch na scenie, któremu towarzyszy wciąż kręcąca się karuzela i odgłosy strzelb (polowanie, musi być polowanie!) tworzą w całości figurę serpentinate, o tyle Chrząstowski jest taką columna serpentinata sam w sobie. Tragizm jego niepełnosprawności zironizowany komicznym strojem i ochraniaczami na kolana (ślepy – co chwilę się o coś obija przewraca, potyka, nadziewa) tworzy powykręcaną całość bożego głupka. Naznaczony, żeby odbijać się niestrawnością politycznej poprawności wobec kalek.
Ale to jeszcze nie wszystko. W natłoku środków, bohaterów wyskakujących spod ziemi, postaci w zbrojach, w strojach, w kolorach pojawia się też miejsce na wokalne popisy z repertuaru Pink Floyd, Radiohead… Któremu Bogu o tym wszystkim powiem? O szalonym galopie, natłoku, tańczonym, kręcącym się, wieszanym na karuzeli, krwawiącym, krzyczącym uciekającym. Chyba Deus Ridens jest jedynym bogiem, któremu żalić się może Strzępka/Demirski, bo nie wiem czy inny nadążyłby za szaleńczym tempem „Nie-boskiej…”.
W każdym razie rozrywkę zapewnia się widzowi od początku do końca.
A koniec to część niezwykle istotna. Nie jest zaskakującym, że na końcu czeka śmierć. Choć może dziwić, że skoro i tak już znajdujemy się w piekle czy u jego wrót – musimy umierać raz jeszcze. Wreszcie chwila spokoju. Śmierć w „Nie-boskiej…” na powrót jednoczy rozdwojone postaci, kończy ich rozterki. Śmierć jest spokojna. W ostatniej godzinie spektaklu już nikt nie wiruje, nie biega, nie potyka się, nie krzyczy. A ostatni duo-monolog Doroty Pomykały i Marty Nieradkiewicz kładzie się spokojem na wywołanej tempem I aktu migrenie oglądających. I kończy się jak w „Towarzystwie” Becketta – samemu. W jakimś bliżej czy dalej nieokreślonym nigdzie, raczej później niż wcześniej. Zostaje, jak zawsze, sam. Uff.. Odetchnąć.
Strzępka i Demirski zabierają nas na haloweenowe party, gdzie każdy musi tańczyć. Rytmicznie bal zorganizowany jest bardzo przyzwoicie. Ma swoje nastrojowe wprowadzenie, upiorne walce, pijane mazury, rozliczone na zakładkę polonezy. Cudownie obliczone momenty, kto, kiedy i gdzie wyskakuje z której ściany, spod której ziemi, z jak głośnym hukiem. „Nie-boska…” to dobra choreografia skomponowanego chaosu. Dobrze, że po wszystkim jest jeszcze przestrzeń na każdego osobiste solo w takt żałobnie brzmiącej pieśni „Święty Boże, święty mocny”.
tekst: Natalia Wilk
korekta: Paulina Goncerz