Z POWAŻANIEM Z BERLINA. ODCINEK BIEDNY
Wrzesień to zawsze biedny miesiąc. Bieda jest natury finansowej, ale życiowa też się powoli zaczyna. Pogoda niby ładna, ale już wszyscy wiemy, że za dwa miechy będziemy zdychać z chłodu. Dzieci idą do szkoły, a studenci wiedzą, że pani z dziekanatu już czyha za rogiem. Niby jest okej, ale dociera do nas świadomość, że już nie tak fajnie, już zaraz zima i chłód, i spóźniający się autobus.
Bieda finansowa jest jeszcze gorsza niż życiowa, bo gdyby się miało pieniądze, dałoby się jeszcze jakoś podreperować nastrój – grubszy sweter kupić, zapić melancholię browarem w knajpie, iść do kina na „Marsjanina” lub robić cokolwiek, co da się robić za pieniądze. Tym większy ogarnia nas niepokój duszy, kiedy inni ludzie pozwolić sobie mogą na rozrywki, a my nie. Czemu nagle nie zasługujemy na dodatkową porcję dolarów? Kim trzeba być i czym się zajmować, żeby móc sobie pozwolić?
Tego niestety jeszcze nie ogarnęłam i tym boleśniej uderzyła mnie pierwsza europejska Lollapalooza, na którą – z braku funduszy oczywiście – nie dane było mi się wybrać. Macklemore na przykład kompletnie mnie nie interesował, ale Tame Impala z nowym albumem – owszem. I co? Jedynie Spotify przyszło mi tego dnia z pomocą. Mogłam sobie zabrać laptop do łazienki i zanucić „The Less I Know The Better” pod prysznicem. Od gorącej pary laptop się popsuł i tyle było zabawy.
Postanowiłam wyjść z domu.
Po całym mieście snuły się dziewczęta udające, że wrzesień to nowy lipiec – odziane jeno w szorty, wianki i topy na ramiączkach, jakby próbowały być Stowarzyszeniem Morsów nad Brzegiem Szprewy. Festiwalowa moda prosto z Coachelli nawet z początkiem jesieni serwuje nam niezapomniane widoki cellulitu i niezawodny przegląd wakacyjnej kolekcji H&M. Zapłakałam nad tymi niezliczonymi przeziębieniami, zapłakałam nad Tame Impala i laptopem. I nad wyprzedażą w Zarze, która również nie miała stać się moim udziałem.
W paskudnym nastroju snułam się po mieście, by wreszcie trafić na pchli targ. Może poczuję się lepiej dzięki porównaniu, może poczuję jakiś przypływ prawdziwych emocji na widok starych kozaków wystawionych na sprzedaż i oprawionych zdjęć ludzi, którzy już dawno nie żyją, a o których nawet nie wiadomo, kto zacz.
Barokowo ustrojone lampy, drewniane stoły wyrabiane samodzielnie w garażu ojca, naszyjniki handmade z peruwiańskich koralików, figurki Lego z serii „Gwiezdne Wojny”, milion starych winyli, sterty ubrań, które przestały być kochane przez właścicieli, stosy książek za jedno euro, do tego frytki i curry wurst – to w skrócie każdy berliński Flohmarkt. Jest tam absolutnie wszystko, co tylko można wymyślić albo co zostało wymyślone w ciągu ubiegłego stulecia. Nic dziwnego, że pośród takiego natłoku rzeczy do oglądania i ludzi do oglądania (bo klienci Flohmarktu to temat na rozprawkę naukową), człowiek zapomina o wszystkich problemach świata.
A jeśli dodatkowo ma się tyle szczęścia, że trafia się na jakiś live act – to dopiero! Zróżnicowanie koncertowe na pchlich targach jest ogromne – od posthipisowskich zespołów, które są przekonane, że wojna w Wietnamie trwa nadal, przez zwyczajnych młodych chłopców z gitarą, którzy śpiewają o zdradzonej miłości, do robota złożonego ze starych części samochodowych grającego na gitarze basowej. To, czego miałam doświadczyć tego popołudnia, zaliczało się raczej do ostatniej kategorii. Pan artysta miał na sobie szerokie spodnie Maharadży – chabrowe w czarne ciapki – do tego błękitny t-shirt z narzuconą kamizelką w panterkę i czapkę pilotkę z pluszu, udającą fryzurę jakiegoś zwierzęcia, najprawdopodobniej surykatki. Jego występ polegał na opętańczym waleniu w klawisze stojącego przed nim keybordu, które okazyjnie układało się w jakąś melodię – np. „Maria” Blondie. W chwilach przerwy keybord emitował jednostajny rytm, a posiadacz surykatkowego upierzenia udawał, że jest kotką w ciąży, sycząc na publikę i pokazując jej pazury. Później znów jakiś hit z lat dziewięćdziesiątych i znów kotka w ciąży.
Mogłabym tak stać i przypatrywać się temu jeszcze przez długie godziny, ale zaczęłam się obawiać, że ze śmiechu popęka mi brzuch i twarz na starość ze zmarszczek. Lollapalooza, piwo, Coachella i Tame Impala zamiast mącić mi dobry nastrój znowu wróciły na swoje miejsce w momencie, w którym pan artysta zrzucił poprzednie nakrycie głowy na rzecz jakiegoś filcowego kapelusza.
Podobno najlepsze rzeczy w życiu są za darmo.
Martyna Poważa
Korekta: Hanna Colik