Pytania też trzeba umieć zadawać, czyli 5. edycja wrocławskiego TIFF
Festiwal fotograficzny można zrealizować na wiele sposobów, o czym przekonuje zmienność formuły wrocławskiego TIFF Festival. Zaczęło się od serii spotkań i wystaw rozciągniętych na kilka miesięcy. Wówczas, dzięki współpracy z Domem Edyty Stein, udało się zorganizować Trochę Inny Festiwal Fotografii z gośćmi z Polski i Niemiec. Od tamtego czasu wydarzenie znacznie się rozrosło. W tym roku w ramach wszystkich wystaw można było zobaczyć prace ponad setki artystów, także tych najbardziej rozpoznawalnych w kraju. Motyw przewodni „Polska NOW!” wskazywał, że w centrum zainteresowania organizatorów znajdzie się rodzima współczesna fotografia.
Nieoficjalnym początkiem tegorocznej edycji TIFF było otwarcie wystawy „Roots&Fruits” w Muzeum Współczesnym. Zaprezentowano na niej prace studentów i absolwentów łódzkiej PWSTViT, którzy w ciągu ostatnich kilku lat zostali laureatami znaczących, polskich i międzynarodowych konkursów. „Roots&Fruits” okaże się później najmocniejszym akcentem festiwalu. Wystawa imponowała przekrojowością gatunkową prac: od dokumentu, przez zdjęcia reporterskie, aż po fotografikę. Nieudolne próby wyjścia poza klasyczną formułę fotografii przykrywały dobre i godne uwagi zdjęcia. Do takich możemy zaliczyć cykle „Fryderyk” Renaty Dąbrowskiej, „Exodus 2064” Tomasza Wysockiego czy niezwykłe ujęcie hiszpańskiego ceremoniału autorstwa Bartłomieja Jureckiego. Za najciekawszą serię można uznać „Zaginionych” Karoliny Jonderko, która w pracę nad swoim bardzo zaangażowanym projektem włożyła wiele czasu i emocji. I właśnie te emocje zaklęte w pustych pomieszczeniach po zaginionych osobach zostają w odbiorcy na długo.
Na oficjalnej inauguracji festiwalu w Galerii BWA Awangarda otwarto dwie kolejne wystawy: „Mapy” i „Wyborny trup fotografii polskiej”. Ta pierwsza była kolejnym mocnym punktem festiwalu – kuratorowane przez Franciszka Ammera subiektywne zestawienie najciekawszych publikacji fotograficznych o Polsce i tych wydanych w Polsce. Na „Mapach” zebrano ogrom wydawnictw. Oglądaliśmy zarówno małe broszurki selfpublishingowe, jak i wydawnicze molochy. Był to dobry sposób na rozhermetyzowanie rynku nabywczego photobooków, tym bardziej, że było na co popatrzeć. Dość wspomnieć świetne „Route 66 PL” Łukasza Gniadka, „Polska. W poszukiwaniu diamentów” Tomasza Wiecha czy wreszcie fenomenalną „Melodię dwóch pieśni” Marka Powera (wspomaganą nagraniem wideo z narracją autora na temat każdego zdjęcia zawartego w książce).
„Wyborny trup…” pod kuratorską opieką Adama Mazura to z kolei zbiorowa wystawa pojedynczych prac ponad dziewięćdziesięciu polskich fotografów. Nazwa pochodzi od surrealistycznej gry, polegającej na przekazywaniu kolejnym artystom obrazu, który jest dalej interpretowany i kończony. Z opisu wystawy dowiadujemy się, że ma być „przeglądem tego, co ciekawe w polskiej fotografii dziś”. Nieprzewidywalność, z którą organizatorzy wiązali chyba duże nadzieje, na końcowy efekt zadziałała raczej negatywnie. W większości nieskładne, niezrozumiałe i – siłą rzeczy – nudne serie powiązań fotograficznych bynajmniej nie mogły stanowić o kondycji polskiej fotografii. Anka Herbut w „Dwutygodniku” zwraca uwagę na mechanizm powstania wystawy: środowisko fotograficzne zaprezentowane na wystawie „Wyborny trup fotografii polskiej” wytworzyło się oddolnie. Nieoficjalnie. Na skrzyżowaniu relacji zawodowych i prywatnych. To oczywiste, że wytworzyło się oddolnie, bo nie ma takiego kuratora, który podjąłby się samodzielnego wyselekcjonowania kilku nazwisk na wystawę o kondycji polskiej fotografii i mógł po tym dalej być kuratorem. Ale przede wszystkim – kogo obchodzi, kto z kim jada obiad i pija kawę? Wiele zdjęć było (nieraz skandalicznie) słabych lub nijakich, a ich odniesienie do poprzedzających prac zupełnie nieczytelne. Z wystawy można było więc wynieść zapamiętanych kilka mocniejszych kadrów. Para mężczyzn podczas stosunku w ujęciu a’ la paparazzi Łukasza Rusznicy, płonące aparaty analogowe Szymona Rogińskiego czy „Carrefour Łomianki” Jana Hoffmana. Fotografii wartych wyróżnienia było jeszcze kilka, ale jeden z największych festiwali fotograficznych w Polsce na pewno nie jest miejscem na realizację wystawy o takim poziomie artystycznym.
W Galerii SiC! BWA organizatorzy zdecydowali się rozlokować najbardziej kontrowersyjną z całej trójki wystawę – „Kryzys jest tylko początkiem”. We wstępie gazetki festiwalowej czytamy, że „ta wystawa będzie prezentowała realizacje artystów otwartych na różnorodne media, których twórczość nie poddaje się łatwo definicjom, a często wychodzi nawet poza tradycyjną formę fotografii”. W rzeczy samej, patrząc na wybrane prace artystów zaproszonych przez Jakuba Śwircza, bardzo chce się powrócić do odwiecznego pytania o granice fotografii. Ale pytań granicznych w kontekście tej wystawy pojawia się więcej. Lektura opisu wystawy wewnątrz galerii, której – wydawałoby się – warto się podjąć przy tak eksperymentalnym podejściu do fotografii to swoisty test na cierpliwość czytelnika, nieubłaganie prowadzący do pytań o jej granice. Trudno oprzeć się wrażeniu treściowej pustki, skrytej pod błyszczącym płaszczem trudnych słów i zdań wielokrotnie złożonych. Sama wystawa wygląda podobnie jak jej opis. Romans fotografii z rzeźbą, duże odbitki zdjęć niezidentyfikowanych obiektów, obraz z rzutnika cyfrowego na ścianie. Oczy zwiedzających krzyczą „nic nie rozumiem”, a w tle ironicznie wybrzmiewa echo wypowiedzi Pauliny Galanciak, jednej z organizatorek TIFF-u: staramy się podejść do festiwalu coraz bardziej wszechstronnie, oferując wydarzenia dla każdego odbiorcy. Na szczęście wystawa ta, mająca prezentować efekt pewnego kreatywnego przesilenia w fotografii, w rzeczywistości ilustruje artystyczny margines tego medium, a nie część jego głównego nurtu. Serce fotografii bije dużo bliżej „Roots&Fruits” niż „Kryzysu”.
Duże rozczarowanie przyniosła także sekcja debiutancka. Wszystkie cztery wystawy były na różny sposób bardzo osobiste, w dużej mierze nieczytelne dla przeciętnego odbiorcy. Większą uwagę dzięki estetyce wykonania zwracają „Mniejsze całości” Agaty Dobierskiej i „Nierozpoznane przybycie” Marleny Jabłońskiej. Wiele wysmakowanych kadrów obu artystek przyjmuje się jak dobry lek na niestrawność po ciężkim jak ołów „Kryzysie”. Nie znaczy to jednak, że te prace pochłania się jednym tchem, dławiąc się i prosząc o jeszcze. Mamy do czynienia raczej ze spacerem we mgle po cudzym świecie wyobrażonym. Najbardziej daje się to odczuć w pracach Jabłońskiej, z których jaskrawie bije tajemniczość niedopowiedzeń. Na szczególną krytykę zasługuje zaś thrashowa seria „Widzenia”, tym bardziej, że kuratorskiej opieki nad nią podjął się sam kierownik festiwalu, Maciej Bujko. Wydawało się, że powoli wyrastamy z mody na estetyczną niechlujność, fotografię niby to z ręki, robioną plastikowym aparatem na pokrętło. Sekcja debiutantów wrocławskiego czy krakowskiego festiwalu niestety tej tezie przeczy.
Najcięższą porażką tegorocznego TIFF Festival nie jest jednak nieprzystępna formuła czy nieciekawa treść poszczególnych wystaw. Jest nią zupełny brak odpowiedzi na postawione przez organizatorów pytanie o kondycję polskiej fotografii. O ile da się na to pytanie w ogóle udzielić odpowiedzi. A jeżeli się da, to na pewno nie za pomocą kolażu pojedynczych fotek zebranych od szeroko pojętej bohemy.
korekta: Paulina Goncerz