High Five! Występ poniżej talentu

Po kilku miesiącach powracamy z kolejną odsłoną High Five. Powinniśmy po przerwie mieć pozytywne nastawienie, powiecie. Pałać optymizmem, powiecie. No cóż. NIE. Dzisiaj będą hejty. Na aktorkę i aktorów wielce utalentowanych, którzy w pewnym momencie dokonali złych wyborów. Malkontenci z nas.

PS. Traktujcie ten tekst z przymrużeniem oka ;)

high five_polecane

Michał Twardowski  obawia się, że prawie cała filmowa kariera Jima Carrey’a  jest poniżej jego talentu…

Michał twardowski małeMarlon Brando, Anthony Hopkins, Robert De Niro, Al Pacino, Jack Nicholson… Wszyscy wielcy aktorzy mają udział w glorii i chwale arcydzieł kina. Jeśli przytrafią im się role mniej udane, niegodne ich nazwiska, są one sensacyjnymi wyjątkami, które zostają jednak szybko zapomniane (to nie dotyczy Nicolasa Cage’a – Boże, świeć nad jego aktorską duszą!). Co jednak począć w przypadku, gdy na filmowe emploi hollywoodzkiej gwiazdy składają się prawie wyłącznie komediowe występy, ograniczające się często do ciężkostrawnych żartów i robienia min przed kamerą? Żeby nie było wątpliwości: Ace’a Venturę, Maskę i Grincha w wykonaniu Jima Carrey’a uważam za komiczne majstersztyki, a twarz kanadyjskiego aktora powinna zostać wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ale jak długo można wygłupiać się przed kamerą? Wielokrotnie widzieliśmy, jak doskonałym i wielozadaniowym aktorem jest Carrey, ja sam zaś nigdy nie mogę napatrzeć się na Trumana Burbanka z „Truman Show”, Andy’ego Kaufmana z „Człowieka z księżyca”, a przede wszystkim, na Joela Barisha, neurotycznego odludka z „Zakochanego bez pamięci”. Ta rola jest dla mnie ostatecznym dowodem na aktorską wielkość Jima Carrey’a, który potrafi nie tylko rozbawić, ale również poruszyć, zadziwić, zmusić do refleksji. Jestem ponadto pewien, że gdyby Carrey rzadziej grywał w komediach, to dostałby Oscara szybciej, niż Leo DiCaprio.

"Jestem na tak", fot./ materiały prasowe

„Jestem na tak”, fot./ materiały prasowe

Mateusz Sądaj bardzo żałował, że przed pójściem do kina umył uszy.

mateusz sądaj małeNie mam nic przeciwko musicalom, baśniom, ani wiedźmom, ani nawet przeciwko profanacji mitów i archetypów. Nie mam także zbyt wiele do gadania jeśli chodzi o dobór ról przez aktorów, którzy zawładnęli moim sercem w całości. Jestem jednak pełen smutku i żalu, jeśli moje ekranowe miłości wypadają marnie – żeby nie powiedzieć: żałośnie – próbując udźwignąć całym talentem beznadziejność scenariusza, roli, dialogów i charakteryzacji. Zła czarownica o twarzy Meryl Streep tańczy i śpiewa, gra i buczy, ale nie – jak w „Mamma Mia” – z naturalną radością życia i hołdem dla dźwięków, ale z ciężką i męczącą manierą negatywnego bohatera. Wydaje się, jakby podstarzała i zmęczona zarządzaniem modowym czasopismem Miranda Priestly uciekła do lasu, oddając się podrygom, a równocześnie przypomniała sobie o swojej największej umiejętności – bycia wrednym babskiem. Streep wyjątkowo łatwo wchodzą nienawistne role, choć przy ogromie jej uroku osobistego i umiejętności kreacji niemalże każdego charakteru tej roli nie udźwignęła. Umówmy się jednak: nie udźwignęłyby jej nawet Debbie Reynolds i Judy Garland razem wzięte.

meryl streep tajemnice lasu

fot./ materiały prasowe

Angelika Ogrocka szuka uzasadnienia aktorskich wyborów Roberta De Niro.

Angelika ObrockaPodobno w życiu każdego aktora nadchodzi taki czas. Częściej jednak wieszczy się to kobietom. W tzw. średnim wieku często brak aktorskich wyzwań czy inspirujących ról, toteż bywa, że artyści pozwalają sobie na mniej wymagające kreacje. Takie przytrafiły się i Robertowi De Niro. Początki XXI wieku to seria jego nieudanych wykonań w różnego rodzaju komediach. „Poznaj mojego tatę” miała podtrzymać wizerunek twardziela, a wywoływała raczej uśmiech politowania.

Nie ujmuję artyście talentu. Może to wyłącznie kwestia dialogów czy gagów, do których na co dzień w wykonaniu De Niro nie jesteśmy przyzwyczajeni. Może rola została celowo przerysowana. Niemniej jego nazwisko miało przyciągać widzów do kina, podnieść poprzeczkę typowej komedii, a rola despotycznego ojca nie wyszła poza poziom innych tego typu kreacji odgrywanych przez o wiele mniej utalentowanych kolegów po fachu. Aż dziw, że zdobywca dwóch Oscarów zgodził się na udział w kolejnych częściach.

robert de niro poznaj mojego tatę

fot./ materiały prasowe

Wiktoria Ficek udziela reprymendy po obejrzeniu „Jeźdźca znikąd”.

wiktoria ficek małeDear Johnny, what have you done? – mam ochotę rzec, kiedy wspominam kreacje stworzone przez rozkochującego w swojej dziwaczności Deppa. Oglądając „Piratów z Karaibów”, „Edwarda Nożycorękiego” czy „Las Vegas Parano” z trudnością powstrzymywałam okrzyk zachwytu spowodowany wdzięcznością za wszystkie pozbawione normalności gesty i spojrzenia w stronę kamery. Chcę więcej, tylko ostatnio zamiast więcej mam znacznie mniej. Od pewnego czasu Depp nie zaskakuje, utknął gdzieś w dziwaczności swoich wykreowanych postaci i trudno mu porzucić (podrasować?) rolę kochanego przez publikę wariata.  Jest to dość widoczne w „Jeźdźcu znikąd”, gdzie postać Indianina, w którą się wciela, jest po prostu słaba. Nie umiem pozbyć się przekonania, że już to gdzieś widziałam, a w tym przypadku wyjątkowo mi się to nie podoba!  Pomimo paru wpadek nieustannie liczę na wielki powrót aktora. Niebawem na ekranach kin zagości „Black Mass”: KLIK! Johnny, I beg you!

johnny depp jeździec znikąd

fot./ materiały prasowe

Patrycja Mucha nie wie, gdzie ma podziać oczy na widok Chrisopha Waltza w „Wielkich Oczach”.

Patrycja Mucha małeTak to właśnie jest z tzw. charakterystycznymi aktorami. Nie możesz być przystojny jak Brad Pitt czy uwodzić młodzieńczą energią jak Robert Downey Jr., to uczysz się ogrywać swoją nietypową aparycję. Bywa jednak, że ci wielcy aktorzy, którzy dorobili się milionów na byciu wyjątkowym, zamykają się w stworzonym przez siebie wizerunku, zwłaszcza, jeżeli reżyser pozwala im na szarżowanie i nie daje wyraźnych wskazówek co do gry aktorskiej. Tak poszalała sobie Meryl Streep w „Sierpniu w hrabstwie Osage” i tak poniosło Christopha Waltza w „Wielkich oczach”. Stworzona przez niego kreacja Waltera Keane’a, oszusta podającego się za malarza zarabiającego miliony na dziełach swojej nieśmiałej żony, to parodia despotycznego męża, postać ocierająca się o groteskę, której nie sposób uwierzyć. Waltz posunął się jeszcze dalej, niż w „Wodzie dla słoni”, bo widocznie nikt go nie powstrzymał, a widać, że aktor ma tendencję do przerysowywania granych przez siebie bohaterów. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że dużo w tym winy reżyserów, którzy nie potrafili nim odpowiednio pokierować. Wszak „Django” i „Bękarty wojny”, oba stworzone przez Quentina Tarantino, to najlepszy dowód na to, że można z Waltza wydobyć bardzo wiele, jeżeli się go odpowiednio poprowadzi.

christoph waltz wielkie oczy

fot./ materiały prasowe

korekta: Michał Twardowski