Z poważaniem z Berlina. Odcinek Techno

Chciałabym opisać Technoparadę nonszalancko i od niechcenia: veni i vidi, takie tam na paradzie. Chciałabym nie popadać w cholerny patos i piosenki reggae o miłości, zjednoczeniu i szczęściu, a dodatkowo chciałabym nie przeklinać. Ale nie potrafię inaczej: parada była super, ale, wiecie, tak super, że chodzi mi o to słowo na „z”.

Zug der Liebe (fot. Anna Tkacz)

Zug der Liebe (fot. Anna Tkacz)

Oczywiście, to nie tak, że organizatorzy Loveparade odczekali pięć lat po śmierci dwudziestu osób w Duisburgu i stwierdzili, że teraz już można. Tegoroczną Technoparadę, a właściwie Pociąg Miłości (Zug der Liebe) łączy z poprzedniczką podobne przesłanie i miejsce akcji, ale za organizację odpowiadał zupełnie kto inny. Mimo wszystko skojarzenia są oczywiste, a ja nie wiedziałam czego się spodziewać po pogrobowcu, owianej legendą, Loveparade (w Polsce prezentowanej jako festiwal sodomy i gomory).

Zgniotą mnie? Zgwałcą? Bas rozsadzi mi uszy, czy żyły rozsadzą narkotyki? Oczywiście podawane przypadkowo przez nieznajomych, tak jak w amerykańskich filmach – wystarczy wpuścić cokolwiek do strzykawki i wcisnąć w cudze ciało, gdziekolwiek i jakkolwiek. Zgodnie jednak z mottem piosenki znanego i lubianego zespołu Myslovitz: nie poddaj się / bierz życie, jakim jest, postanowiłam zarzucić wszelakie oczekiwania i po prostu pójść.

(Teraz właśnie zacznie się piosenka o zjednoczeniu i miłości).

Zug der Liebe (fot. Anna Tkacz)

Zug der Liebe (fot. Anna Tkacz)

Ludzi oczywiście było mnóstwo, ale jak się ma Facebooka, to się wie, ile osób przyjdzie – więc żadnego zaskoczenia nie było. Dwadzieścia tysięcy, co tam, pfff, na Open’era przyjeżdża więcej. Na szczęście, skala wiekowa różniła się od open’erowej, chociaż zdarzało się, że jakieś dziesięciolatki albo nawet trzylatki się przewinęły – na ogół z rodzicami, którzy bawili się na Loveparade, a teraz dzieciom chcieli pokazać, jak to drzewiej bywało. Na początku drżałam o te dzieciaczki, i o komfort naszej zabawy, ale rodzice dzielnie pilnowali swoich pociech – nie było żadnego chaosu i nieporządku, nie było bałaganu.

Zważywszy na tak dużą liczbę uczestników, jestem pod ogromnym wrażeniem organizacji – chyba nigdy podczas imprezy masowej nie czułam się tak bezpiecznie. Uczestnicy, mimo odurzenia każdym rodzajem substancji odurzających, zachowywali się nieprzyzwoicie wręcz trzeźwo – na czerwonym świetle wszyscy stoimy grzecznie, nie przepychamy się i nie zgniatamy. Mój chłopak dostał raz w bok z łokcia, bo ktoś z całej tej ekscytacji machał rękoma bardzo zamaszyście – przeprosinom nie było końca i I’m sorry, I’m very sorry, how are you man, I’m so sorry!

TO BYŁO NAPRAWDĘ ŚWIETNE, ŻE WSZYSCY SIĘ ZJEDNOCZYLI NA TO JEDNO POPOŁUDNIE. Dbali o siebie nawzajem, przytulali się i wspólnie radośnie spędzali czas. Wyobrażam sobie, że taki (w przybliżeniu oczywiście) był klimat Berlina po upadku muru – surowy, ale dziki i serdeczny jednocześnie. Ludzie, mogący po prostu spacerować z innymi i bawić się do techno, byli szczęśliwi. Nieważne, czy jesteś osiemdziecięciolatkiem, który wyszedł po bułki i dał się wciągnąć, transem odzianym w asortyment sex shopu, różową księżniczką wróżek z ramieniem wytatuowanym w panterkę, hipsterem, który poci się pod marynarską wełnianą czapeczką czy normalsem, jak my. Różnic nie ma, intensywny bas drenuje nam z mózgów wszystko, poza chęcią zabawy.

Zug der Liebe (fot. Anna Tkacz)

Zug der Liebe (fot. Anna Tkacz)

Platform mogło być około piętnaście–dwadzieścia. Każda wystrojona inaczej, niektóre z przypadkowymi didżejami, niektore reprezentujące konkretne kluby, bary czy wytwórnie płytowe. Od ekstrawaganckiego wystroju w stylu japońskiej restauracji, po surowe podnośniki, wysuwane do kilkunastu metrów w górę, z samym didżejem jako wisienką na torcie. Nie brak dekoratorom fantazji i pomysłów. Techno było wszechobecne, w każdej odmianie – acid house, trap, minimal – mogłabym szafować nazwami wyczytanymi na Wikipedii, ale nie o to chodzi. Było po prostu dużo wszystkiego. Bas dudnił przez cały czas w różnych częstotliwościach, rytmy z dwóch platform często splatały się ze sobą, tworząc swoistą kocią muzykę (ale wystarczyło poczekać na ekipę z tyłu lub podgonić tę z przodu).

Polityczne przesłanie, o ile w ogóle jakieś było, nie okazało się zbyt nachalne. Wiele niemieckich dzienników próbuje doszukiwać się czegokolwiek na siłę – próbuje między jednym uderzeniem basu a drugim wyczytywać ukryte znaczenie, tak jakby nie można było po prostu się wspólnie pobawić. Oczywiście, bardzo wylewnie witano uchodźców, ale hasło „refugees welcome” jest obecne na co dzień w berlińskiej rzeczywistości, więc gdyby się nie pojawiło – to by dopiero był skandal.

Zug der Liebe (fot. Anna Tkacz)

Zug der Liebe (fot. Anna Tkacz)

Miłość i tolerancja – czy to jest polityka? Sama już nie wiem, czy brałam udział w demonstracji, czy po prostu w gigantycznej imprezie. Nieważne, było fajnie, ale wiecie, tak fajnie, że na „z”.

Martyna Poważa

Korekta: Karolina Soja

Martyna Poważa