Pół roku później. Sounds of 2015

Pozazdrościliśmy trochę działowi filmowemu i postanowiliśmy zorganizować dyskusję w dziale muzycznym. A o czym można dyskutować na przełomie czerwca i lipca, jak nie o tym, co wydarzyło się w muzyce w pierwszej połowie 2015 roku? Choć słuchamy bardzo rożnych rzeczy, o kilka tytułów mogliśmy się posprzeczać. Zapewne wiele ciekawych albumów i utworów przeoczyliśmy, więc zachęcamy do włączenia się w dyskusję.

Sound of 2015

Paweł Świerczek: Pierwsza połowa roku dobiega końca. Dla jednych to czas sesji, dla innych – refleksji nad tym, co z noworocznych postanowień udało się zrealizować. Muzyka u progu 2015 roku obiecywała nam jak zwykle wiele – wielkie powroty, obiecujące debiuty i niepokój oczekiwania na drugie płyty. Minęło sześć miesięcy i…?

Martyna Poważa: Szczerze? Blur, Florence i Róisin leżą gdzieś w kącie nieprzesłuchani (ok, Blur nie, chociaż najlepszy jest singiel, ofkz), a szałem dla mnie okazał się nowy Ta-ku. Dwa lata temu wydał „Songs To Break Up To”, a niedawno ukazało się „Songs To Make Up To” – podoba mi się odwrotna kolejność, ma taki pozytywny wydźwięk. Ze wszystkich nowości przesłuchałam te siedem utworów od deski do deski dwa razy i jestem urzeczona. Oczywiście mają słabsze miejsca, ale atmosfera płyty oddziałuje tak samo jak tej poprzedniej – przywołuje poczucie pierwszego zetknięcia z Osobą, tak jak poprzedniczka przywoływała uczucia po zerwaniu. To bardzo słodkie, ale tylko w całości, całe siedem utworów za jednym zamachem.

Paweł Świerczek: Myślę, że nadrabianie swoich zaległości powinnaś rozpocząć od Róisin Murphy, która zrobiła bodaj najdojrzalszy album mijającego półrocza. „Hairless Toys” to rzecz wymagająca, pełna dźwiękowych niuansów i doskonałych tekstów. Dawno nie słyszałem tak niebanalnego wyznania miłosnego jak finałowy utwór „Unputdownable”. Obok „Exploitation” to dla mnie highlight tej płyty.

Katarzyna Warmuz: Róisin zawładnęła moim sercem, bo zrobiła kawał dobrej roboty. Już po pierwszych sekundach czuje się tę delikatność głosu, czasami przerywaną przez bardziej drapieżny dźwięk. Album jest dopracowany i wyszlifowany, ale więcej nie napiszę, bo to niemożliwe w obliczu takiego dobrego kąska.

Mateusz Sądaj: Róisin Murphy posiada moje serce od dawna, ale niespodziewanie nie posiadła swoim nowym wydawnictwem moich uszu. Nawet jeśli zdarzy mi się przesłuchać „Hairless Toys”, jestem pewien, ze nie będę do niej wracał tak często jak do płyty „Overpowered”. O dokonaniach Moloko nie wspomnę. Cóż, za wielkimi artystami kryją się wielkie wymagania. Co innego Björk i Florence and the Machine. Obie Panie bowiem zrobiły rzecz niezwykłą, a mianowicie pozwoliły mi odkryć nowe spojrzenie na muzykę w ogóle. Pierwsza złamała moje poczucie bezpieczeństwa, oparte na standardowym schemacie muzycznych utworów. Dzięki drugiej natomiast namacalnie doznałem ewolucji artysty z produktu popkultury do sfery artyzmu. „Vulnicura” i „How Big, How Blue, How Beautiful” to moje perełki tego półrocza, przesłuchane setki razy z pełnym uznaniem.

Katarzyna Warmuz: Czekałam na nową Florence od dawna, a dostałam po raz kolejny te same dźwięki. Niestety, nuży mnie już ten sam jednolity głos, chórki i delikatne dźwięki. To, co jest smutne, to brak mocnego rozgraniczenia pomiędzy albumem „Ceremonials” a „How Big, How Blue, How Beautiful”.

Paweł Świerczek: Po prawie pół roku od premiery, „Vulnicura” jest dla mnie albumem, który za bardzo narzuca się swoistą przytłaczającą depresją. To rzecz doskonała w swojej kategorii, ale nie potrafię do niej wracać, kiedy za oknem świeci słońce. Florence and The Machine jest dla mnie z kolei problematyczna, bo każdy z utworów jest przyjemny („What Kind of Man” nawet nieziemsko przyjemny), ale to się nie składa w jakąś całość, która by mnie porwała.

Mateusz Sądaj: „Vulnicura” jest wymagająca, trudna, zniechęcająca, jednymi chwilami bez taktu, innymi odrzucająca i zdecydowanie zimowa. Mimo tego, wciąż jest muzyką-sztuką. Mamy muzykę-tło, taką która gra, kiedy przymierzamy spodnie albo pijemy piwo. Mamy muzykę-przyjemność, idealną na grilla i podróż autem. Björk zrobiła jednak muzykę-performance, muzykę-słuchową rzeźbę i muzykę-poezję, której nie usłyszymy w galerii handlowej. Słuchanie jej to nie background smażenia kotletów, tylko realny proces odbioru.

Sara Marondel: Powiem Wam, że stawiacie mi niezłe wyzwanie taką dyskusją, niejako podważając sposób, w jaki normalnie słucham muzyki, czyli nieuporządkowany i nielinearny. I to podwójnie – dlatego, że słucham rzeczy w kolejności, w jakiej je odkrywam, i prawnie nigdy nie słucham całych płyt. Prawdopodobnie na liście tych, które planuję przesłuchać od deski do deski będzie Björk i Florence and the Machine, ale jeszcze tego nie zrobiłam, więc opinii nie mam.

Moim miłym odkryciem tego półrocza jest współpraca Majora Lazera z wieloma ciekawymi artystami, która udała się w sumie bardzo dobrze. Mam tu na myśli przede wszystkim „Lean On” stworzony z MØ, ale także „Be Together” z Wild Belle czy „Too Original” z Elliphant (choć w tym przypadku najciekawsza jest jej własna ewolucja – „Love Me Badder” zapowiada ciekawy album).

Martyna Poważa: „Lean On” zakaził się tzw. syndromem Gotye – kawałek wrzucają na facebookowego walla wszyscy znajomi, którzy sobotnie wieczory spędzają w Pomarańczy. W dodatku, do nowej płyty projektu Major Lazer (słabej oczywiście) dystansuje mnie afera związana z ujawnieniem nazwisk ghost producentów, tworzących wszystkie te hity. Diplo podobno ma niewielkie umiejętności w zakresie miksowania czegokolwiek, tak jak Tiesto, Steve Aoki i paru innych. Niby można się było spodziewać, ale czuję się troszeczkę wykorzystana. Mimo że nadal będę tej muzyki słuchać i przecież wiem, że tak działa szołbiz, jakoś pojawiła się rysa.

Sara Marondel: Z innych rzeczy, które mnie cieszą, mogę wymienić: nowy krążek Alabama Shakes, debiutancki album Shamira (który jest jednym z dziwniejszych odkryć przełomu roku) i parę ciekawych utworów z naszego polskiego podwórka – mam na myśli nowego Andrusa, „Wojenkę” Lao Che, współpracę Patricka the Pan z Dawidem Podsiadło (brzmią razem lepiej niż osobno w „Niedopowieściach”), no i oczywiście nowe Męskie Granie Orkiestrę z Fiszem i Melą, które jest tradycyjnie znakomite.

Mateusz Sądaj: Polska scena muzyczna niestety wciąż brzmi tak, jak się nazywa. Bliskość do Opola gra i buczy. Są oczywiście perełki, jak Coals, Jóga, Król, Fair Weather Friends lub Baasch, który wydał w tym roku świetną płytę.

Katarzyna Warmuz: A co z niedawno wydanym albumem Mary Komasy? Jest całkiem ciekawy i mocno wyróżnia się na tle innych rodzimych produkcji. Trochę trąci mi tutaj momentami Röyksoppem, ale dzięki Komasie można wejść w świat onirycznej melodii, i to całkiem zgrabnej.

Paweł Świerczek: Chyba trochę za surowo oceniasz polską scenę muzyczną, Mateuszu. Akurat Król i Baasch bardzo mnie zawiedli swoimi albumami, ale wyjątki i perełki można by wymieniać bez końca. Żeby ograniczyć się tylko do kilku z tych, którzy wypuścili coś w ciągu ostatniego pół roku: Olivia Anna Livki („Geek Power”!), Pola Rise („The Power of Coincidence” EP), Joa Bird („You Will Never Change” zostawia daleko w tyle wiele zagranicznych singli). Wciąż poziom trzyma Iza Lach, która ledwo co upubliczniła singiel „Sąd Ostateczny”. Nawet Doda zrobiła ostatnio całkiem dobry kawałek – co prawda wypuściła „Riotkę” 31 grudnia 2014, ale to już sound of 2015.  Z moich ostatnich polskich zajawek dorzuciłbym jeszcze Taco Hemingwaya z „Sześcioma zerami” i Rysy z Justyną Święs – „Ego” na początku mnie nie wzięło, ale jak to brzmi na żywo! Ośmielę się powiedzieć, że lepiej niż The Dumplings.

Sara Marondel: Rysy z Justyną Święs słyszałam, ale mnie nie zachwyciły – w sumie to tak jak Ciebie na wstępie, więc może i u mnie się zmieni.

Martyna Poważa: Co polskiej sceny się tyczy – od The Dumplings uciekam, bo już za dużo ich było, od całej reszty też, bo zazwyczaj jakoś biednie to wypada. Mogę być marudą, ale te melorecytowane piosenki są tak bardzo takie same. Nic nowego, Mela Koteluk i inne głupoty – tak jakby szło się po szablon w razie braku weny. Nawet głos ma identyczny, jak wszystkie te inne dziewczyny. Byłam na koncercie Izy Lach i wynudziłam się jak mops. Wiadomo że wszystko już było i wszystko się powtarza, ale mimo tego są zespoły, które potrafią zagrać z iskrą. Swoją drogą, Mister D. ogłosiła koniec zespołu :(

Paweł Świerczek: Ranisz me serce, Martyno, stawiając Izę Lach obok Meli Koteluk. Iza jest wyjątkowa, ma świetne piosenki i świetne teksty. Nigdy nie będzie topową gwiazdą, ale to chyba specyfika jej twórczości – jest tak bardzo obok wszystkiego.

Powrócę do areny międzynarodowejprzejrzałem sobie listę tego, co wyszło w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Zapomniałem o mojej słabości do nowego Purity Ring! „Another Eternity” może nie jest wybitne, ale to taki fajny pop, że nie mogę przestać słuchać. Wracam też w kółko do nowej Willow, choć nadal nie nauczyłem się tytułu jej dwuminutowego hiciora. I do Tourist z Niią i Josefem Salvatem (który solo niestety idzie trochę w stronę autoparodii) na featuringu. „F Q C #7” i „Holding On” to takie wakacyjne przeboje, które mogłyby lecieć w kółko.

Sara Marondel: Właśnie! Nową Willow odkryłam dzięki Reflektorowi. Może jeszcze nie zachwyca, ale całkiem nieźle się zapowiada. A skoro już przyznajemy się do wakacyjnych słabości, z pewnym masochistycznym zaciekawieniem spoglądam na karierę Taylor Swift. To zupełnie nie moja bajka, ale rozmach jej ostatniego przedsięwzięcia (teledysk do „Bad Blood”) zrobił na mnie duże wrażenie.

Katarzyna Warmuz: Keith Jarrett stworzył „Creation” –  album cudo, można się przy nim oddać kontemplacji. Tym bardziej, że jest to dzieło stworzone w czterech różnych miastach, co tylko rozbudza apetyt na snucie marzeń na temat wyimaginowanych flanerie. Mam natomiast problem ze Sleater-Kinney. Album „No Cities to Love” jest czasami świetny, dynamiczny i kontynuuje tradycję dobrych riot grrrlotowych zespołów rodem z lat 90. Niestety, wokalista w niektórych momentach fałszuje, wręcz męczy się, by wydobyć pojedynczy dźwięk.

Mateusz Sądaj: Na uznanie zasługuje także Sufjan Stevens i jego „Carrie & Lowell”. Nie zapominajmy o Ólafurze Arnaldsie, z wyjątkowym „The Chopin Project”. Dobrze startujący Jamie XX wylądował raczej marniutko, jeśli w ogóle gdzieś doleciał.

Martyna Poważa: Ja bardzo mocno czekam na Tame Impala, muzyków, którzy wypuścili TAK ŚWIETNE SINGLE, że… o matko. Myślę też, że warto wspomnieć o odejściu Zayna Malika z One Direction.

Paweł Świerczek: Tame Impala ma szansę na zrobienie albumu roku. Absolutnie się zgadzam: single miażdżą bez wyjątku. Gdybym mógł, słuchałbym „Eventually”, „Cause I’m a Man” i „Let It Happen” w tym samym czasie.

Mateusz Sądaj: Z niecierpliwością wypatruję nowych dźwięków od Foals. Nowym singlem „What Went Down” dali publiczności wszystko, a nawet więcej, niż ktokolwiek oczekiwał. Nie mniej wyczekuję Disclosure („Caracal” wybrzmi 25 września, wiec chłopaki zrobią mi miły, urodzinowy prezent). Ptaszki ćwierkają, że siostry z Cocorosie knują coś niedobrego (a właściwie bardzo smacznego), podobnie jak jedna z moich większych miłości, Beirut we własnej osobie. Z polskiego podwórka – Brodka niedawno zaprezentowała nowe „Pretty Name”, więc dzieję się, dzieje!

Martyna Poważa: Chętnie posłucham Disclosure, ale oczekiwania nie są jakieś ogromne. Jeszcze Eagles Of Death Metal wydają pierwszą płytę od siedmiu lat. Szkoda, że Josh nie nagrywa z Them Crooked Vultures, ale w sumie to wszystko co wyjdzie spod jego rąk, jest złotem. EODM też jest wspaniałe. Muszę przestać zanim zacznę tutaj się ślinić nad jego wszystkim tym, co nagrał kiedykolwiek… Słyszałam też jakieś ploty o Justice. I wspaniale będzie usłyszeć nowego Omara Souleymana – singiel „Baghdeni Nami” jest bardzo, bardzo super. Ale nie ukrywam – Tame Impala to największy highlight. Czasem mam ciary na myśl o Kevinie Parkerze. Jak można robić tak wspaniałą muzykę, i tak dalej, i och rany, rany.

Katarzyna Warmuz: Ja czekam na coś, co mnie zwali z nóg. Takim albumem był kiedyś twór grupy La Femme, do którego nieustannie powracam. Chciałabym, żeby właśnie taka muzyka zagościła na scenie muzycznej: dopracowana, chłonąca z dorobku muzycznego to, co najlepsze, i mieląca konwenanse. Na konkretne zespoły nie czekam. Wolę zostać zaskoczona.

Korekta: Karolina Soja