Z poważaniem z Berlina. Odcinek Festiwalowy

Bieda biedą, ale na festiwalach muzycznych nie może mnie zabraknąć. Wystarczające zniszczenia w mej duszy poczyniła nieobecność na OFF-owym performansie Iggy’ego Popa – wyrzuty sumienia targają mną do dziś. Od tamtej pory staram się jeszcze bardziej, żyję jeszcze oszczędniej, oszczędzam jeszcze zapamiętalej. Oczywiście, niemożliwe jest być wszędzie i zawsze, ale przynajmniej próbuję.

Berlin Festival 2015 - Tiga (materiały prasowe)

Berlin Festival 2015 – Tiga (materiały prasowe)

Gdy pojawiła się zatem okazja kupienia biletu na jeden dzień Berlin Festival – na jeden spośród trzech, ominięcie Róisin Murphy, ale zobaczenie GusGus – moja odpowiedź była jasna: ich hätte gerne ein Ticket. Oddając równowartość wypłaty za trzy godziny pracy, na pastwę kasjerki, wiedziałam, że ten jeden wieczór będzie największą celebrą, od kiedy się do Berlina sprowadziliśmy – czyli od października (o Boże, to już ponad pół roku). Wreszcie impreza! Wreszcie festiwal! Mnóstwo hipsterów, mnóstwo techno, Berlin nocą, znajomi znajomego, którzy przyjechali ze znajomymi! Wreszcie nie siedzę sama w metrze, wreszcie kogoś innego mogę poprowadzić za rączkę przez gąszcz berlińskich wspaniałości! Jedno wielkie święto, a do tego pierwszy live Tigi – lepiej być nie może.

Oczywiście, ekscytacja prekoncertowa nie mogłaby zmierzać we właściwym kierunku bez uprzedniego zwilżenia gardeł jakimś trunkiem. Po trzech godzinach tegoż usilnego zwilżania, cała horda, czy też wataha, złakniona techniawki, potoczyła się w stronę Warschauer Strasse czy też Schlesisches Tor (spróbujcie to wymówić; swoją drogą to bardzo znaczące, że najlepsze miejscówki na mieście mają w nazwie coś polskiego).

W Arena Parku, właściwym miejscu akcji, czekało mnie zaskoczenie. Kolejka do wymiany biletów na opaski niczym w trzeciej części „Ludzkiej stonogi”, czas wymiany natomiast nieproporcjonalnie króciuteńki. Wrażenia i bodźce płyną coraz prędzej, bas się pogłębia, a ziemia drży i już biegnę na spotkanie Tidze, który jeszcze wczoraj na swoim facebookowym profilu pisał, przejęty strachem przed pierwszym występem live: Can I move the hearts of millions without facing myself first? Moi mili, lepszej zmyłki nie słyszałam chyba nigdy. Koncert był to przepyszny, energetyczny i pełen radości, a Tiga śpiewał tak, jakby urodził się z mikrofonem w dłoni. Tak jak i Daniel Haraldsson, frontman wspaniałego GusGus (zespół scenę, jak i serca tłumu, wziął we władanie zaraz po występie Kanadyjczyka). Rozczarowaniem była tylko nieobecność Hogniego Egilssona (Wy też nie wierzycie, że te blond włosy są prawdziwe?). Poza tym wszystko było prima und perfekt – przynajmniej na pewno dla osób, które (tak jak ja) czekały od dzieciaka, żeby zobaczyć tę legendę na własne oczy.

Legendarny był to wieczór zaiste, Po krótkiej przygodzie z Turkisch Tekno DJs (antropologiczna ciekawostka, którą przyrównać można do francuskiego Moishe Moishe Moishele) popędziliśmy do ciasnego i zadymionego Arena Club, żeby spotkać się z prawdziwą ikoną  – pięćdziesięcioletnim Westbamem. Aby uświadomić sobie wspaniałość jego fenomenu, wyobraź sobie Czytelniku swojego własnego ojca, który winylem ujarzmia i rozpala tłumy (lubię też myśleć o tym, co by było, gdyby na miejscu, przygrywającego solówki, Keitha Richardsa stał mój dziadek). Nie widzę jednak taty miksującego na bieżąco (nie obraź się Tato!). Westbama widziałam tymczasem na własne, brązowe oczęta, które ze zdziwienia wyjść nie mogły na widok tłumu raverów, wyciągniętych żywcem z lat dziewięćdziesiątych – z włosami żelem uformowanymi w stożki, czarnymi okularami przeciwsłonecznymi (które szerzej znane są jako model z „Matrixa”), w białych tank topach, zachodzących na luźne dżinsowe bojówki. Och Panie, to było zbyt piękne. Ludzie mdleli od nadmiaru wilgoci i dymu w powietrzu, ale kto by się tam przejmował.  Przecież, jak mawiał wieszcz, najlepsze melanże to te z afterami w Hadesie.

Reszta nocy upłynęła na gorączkowym bieganiu od sceny do sceny, aby nie uronić ani jednego gigu, choćby się było pięć minut tu, a dziesięć tam. Na eksplorowaniu wszystkich lokacji, bo niecodziennie zdarzają się imprezy na przycumowanym do wybrzeża statku lub basenie pośrodku rzeki. Na ekstatycznym chłonięciu atmosfery i przypatrywaniu się ludziom. Myślę, że gdyby ekipa Taurona zainwestowała trochę funduszy w porządne lampki choinkowe i porozwieszała je tu i ówdzie na trzech drzewach, które rosną na terenie Muzeum Śląskiego, efekt mógłby być podobny.

Potrzebowaliśmy trzech kebabów i jednej kłótni, żeby około szóstej rano w końcu rozejść się do domów. Reszta znajomych musiała odpocząć przed kolejnymi dwoma wieczorami, ja z mężczyzną u boku wracaliśmy po prostu się wyspać. Żal ściskałby mi serce z tęsknoty za Róisin czy Atari Teenage Riot, ale nie miałam siły o tym myśleć, bo nogi odmawiały posłuszeństwa. To było najlepsze cardio na świecie, koniec i bomba, a kto nie tańczył ten trąba.

I tak upłynął wieczór i poranek, i wszyscy wiedzieliśmy, że było dobrze.

Martyna Poważa

Korekta: Karolina Soja