Kulawe katharsis okraszone sporą dawką ironii – Wywiad z God’s Favorite Drug

Prezentują dojrzałe, świadome granie, a przy tym są nie mniej interesujący od debiutantów. Niedawno wydali też nową płytę – „Here”. W życiu prywatnym dotykają różnych przestrzeni, jednak to muzyka niezmiennie zajmuje w ich sercu szczególne miejsce. Rozmawiamy z wokalistą, gitarzystą, a zarazem liderem God’s Favorite Drug – Aleksandrem Kopką.

Mimo że Seattle i Łaziska Górne dzieli niemal 9 tysięcy kilometrów, muzyka zdaje się pokonywać taki dystans w mgnieniu oka. Pierwszy raz usłyszałam ich parę lat temu i pokrótce odebrałam jako polskie Alice in Chains. Od tego czasu trochę się zmieniło. Starali się próbować nowych muzycznych smaków. Lawirowali między grunge’em, blues-rockiem a folkiem czy soulem. Ciągle jednak nie zatracili charakterystycznego brzmienia i klimatu.

God's Favorite Drug (fot. Joanna Nowicka)

God’s Favorite Drug (fot. Joanna Nowicka)

Sylwia Chrapek: Co czujesz, stojąc na scenie?

Aleksander Kopka: Trudno zidentyfikować wszystkie uczucia, jakie kłębią się i dudnią w mojej głowie przed wejściem na scenę. Na niej już osiągam intrygujący stan, który mogę porównać na przykład do medytacji. Niepokój ustępuje miejsca absolutnie punktowemu skupieniu, które, nawet jeśli iluzoryczne, ma w sobie coś z obcowania z nocą czy pustką. To dość ulotna chwila – zazwyczaj trwa kilkadziesiąt pierwszych sekund. Oczywiście, po ich upływie skupienie pozostaje, ale wraz z kolejnymi utworami zaczynam coraz bardziej dostrzegać i reagować na otoczenie.

Pamiętasz swój pierwszy koncert?

Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że był to akustyczny koncert w Katowicach, który zagrałem razem z Maćkiem Nowakiem, obecnym perkusistą God’s Favorite Drug, oraz Wojtkiem Babińskim, do dziś dobrym przyjacielem Gadsów. Pewnie nikogo nie zachwyciliśmy, ale dla nas był to świetny wieczór. Zaczynaliśmy w owym czasie od grania coverów Alice in Chains w jakimś garażu, którego raczej nie ma już na mapie Katowic. Gdy teraz wspominam dawne dni, odnoszę wrażenie, że to bardzo fajna sprawa – odnaleźć w sobie tę szczeniacką, naiwną fascynację rock’n’rollem, by po tylu latach znowu zacząć ze sobą współpracować.

A inne muzyczne pierwsze razy?

Pamiętam kilka z nich. Między innymi dzień, kiedy dostałem moją pierwszą gitarę. Była to Admira Malaga, czyli klasyczne wiosło. Natychmiast pobiegłem do swego pokoju uczyć się pierwszych chwytów, by zagrać „House of the Rising Sun” czy „Love Me Tender”. To były czasy wielkiego odkrywania.

God’s Favorite Drug to Twój pierwszy zespół?

Nie. Tamten zespół sprzed lat to zupełnie inna historia. Rozpadł się, ale znajomości pozostały. God’s Favorite Drug został natomiast założony w 2007 roku w Łaziskach Górnych, w których mieszkam do dziś. Sporo wtedy grałem z moim świetnym przyjacielem i wokalistą Grzegorzem Jarzyną. Całymi dniami słuchaliśmy stoner rocka i wszystkiego, czego dotknął Josh Homme. Gdy poznaliśmy Jacka Majdiuka i Michała Jabłońskiego – jak się później okazało, wieloletnich członków God’s Favorite Drug – wiedzieliśmy, że to wypali. Koniec końców Grzegorz zrezygnował ze wspólnego grania. W przyrodzie jednak nic nie ginie, więc zastąpił go Kuba Makowiecki, który wieki temu uczył mnie pierwszych gitarowych trików. Jako nastolatkowie słuchaliśmy wspólnie płyt Satrianiego, Jeffa Watersa i innych wymiataczy, a później ćwiczyliśmy ich kawałki do upadłego. Takiego gitarzystę jak Kuba każdy chciałby mieć w swoim zespole, więc nie mogłem przepuścić tej szansy.

Kawał czasu. To ważny dla Was projekt. Czy przez ten okres zdarzały się chwile zwątpienia?

Były chwile namysłu nad formą czy sposobem realizacji projektu, nigdy natomiast nad jego zasadnością. W kryzysowym momencie myślałem, że będę nagrywał kolejne płyty pod szyldem God’s Favorite Drug, dobierając muzyków do współpracy w samym studiu. Los na szczęście wybił mi ten pomysł z głowy. Jestem bardzo zadowolony z tego, w jakim miejscu i w jakim składzie obecnie jesteśmy. Motywacją zaś jest sam proces twórczy, który uważam za wielce satysfakcjonujący. Poza tym chciałbym pozostawić po sobie coś wartościowego. Myślę, że kilka oryginalnych nagrań to niezły początek.

Wasza nazwa też się ostała przez te lata – przywiązujecie do niej dużą wagę?

Na razie nas nie zawiodła. Nikt inny tak swej kapeli raczej nie nazwał, co też jest dużym plusem. Przede wszystkim jednak subtelnie prowokuje do interpretacji.

A jak Ty ją interpretujesz?

Nie powiem – to popsułoby całą zabawę. Ale z chęcią usłyszę Twoją interpretację.

Jakaś wskazówka?

To ironiczna metafora człowieka.

A co ze stroną wizualną Waszej twórczości?

Staramy się mieć nad nią kontrolę w tych rejonach, w których ma ona współgrać z muzyką. Mówię tu przede wszystkim o naszych wydawnictwach, które powinny być spójne muzycznie, lirycznie i graficznie. Nasza najnowsza płyta na pewno jest krokiem w tym kierunku, ale nie ukrywam, że w przyszłości chcemy podchodzić do tego jeszcze ambitniej. Jeśli natomiast masz na myśli wizerunek samego zespołu, to jest on po prostu naturalny i nienarzucony. Stylistów nie potrzebujemy – niech pracują z tymi, którym kończą się pomysły na muzykę. O ile kiedykolwiek je posiadali.

Jak rozumiem, cenicie sobie niezależność?

Wydaje mi się, że każdy z pomysłem na muzykę chce go realizować w nieskrępowany sposób. Nie różnimy się w tym względzie od innych ambitnych ludzi, choć jesteśmy wyjątkowo zdeterminowani, aby nie chodzić na żadne niesmaczne kompromisy. Koniec końców to muzyk sygnuje swoje dzieło, a to powinno mieć przełożenie na każdy z etapów procesu twórczego. Może z takim podejściem sprzedamy niewiele, ale przynajmniej nie sprzedamy siebie.

Niedawno ukazała się Wasza najnowsza płyta. Z tego, co wiem, jednak zdecydowaliście się na trochę zależności – podpisaliście kontrakt z wytwórnią.

Ludzie zarządzający RegioRecords to młodzi i ambitni pasjonaci, a przy tym muzycy. Zdają sobie sprawę z tego, że nakładanie na zespół ograniczeń przynosi więcej szkody niż pożytku. Poza tym podpisaliśmy kontrakt między innymi dlatego, że cały album przypadł im do gustu i nie widzieli potrzeby jakiejkolwiek ingerencji w jego formę czy treść. GFD i Regio traktują się po partnersku, a to najbardziej owocna forma współpracy.

Jeśli jesteśmy już w temacie nowego albumu – mógłbyś coś więcej o nim powiedzieć? Dlaczego kazaliście fanom tak długo na niego czekać?

Wiele się wydarzyło od nagrania naszej pierwszej płyty „Now”: fundamentalne zmiany w składzie, nowe pomysły na funkcjonowanie zespołu. Cały proces nagrywania też pochłonął dużo czasu, ponieważ chcieliśmy, aby album był dopracowany w każdym calu. Ostatni rok natomiast to poszukiwanie wydawcy. Jestem jednak przekonany, że na następną płytę nie trzeba będzie czekać tak długo. Właściwie jesienią wchodzimy znowu do studia.

Jak zatem wygląda Wasz proces twórczy?

Siadam przy pianinie lub z gitarą i komponuję. Ostatnio zacząłem nagrywać pomysły na komórkę, żeby mi nie uciekły. Gdy już taki pomysł stanie się pełnoprawnym utworem, przynoszę go na próbę i wraz z resztą zespołu aranżujemy go i uzdatniamy. Jeśli mowa o tekstach, to ich pisanie także należy do moich obowiązków. Praca nad tekstem jest jednak dla mnie bardziej czasochłonna i męcząca.

O czym najbardziej lubisz pisać?

O tym, o czym najchętniej pisali również John Lennon czy Otis Redding, czyli o miłości. Niemniej nie czynię tego równie często jak oni, a szkoda. Zazwyczaj nasze teksty dotykają problemu upływu czasu, naszego stosunku do tego, co przeminęło, co zostało utracone, a czego jakaś widmowa pozostałość nadal nawiedza nasze życia. Czasami teksty są próbą odreagowania, kulawego katharsis okraszonego sporą dawką ironii. Często też bawię się konwencją tekstów grunge’owych – pesymizmem, którym ociekały – więc w niektórych miejscach można odkryć elementy specyficzne dla twórczości np. Alice in Chains. W końcu staram się gdzieniegdzie nawiązywać do poezji i literatury, zapożyczać metafory. Na naszej nowej płycie są ślady T.S. Eliota, jeden z utworów nosi tytuł wiersza Karla Shapiro, są odniesienia do Kerouaca. Zresztą, motyw drogi jest tej muzyce bardzo bliski, nie tylko ze względu na moją młodzieńczą fascynację „W drodze”.

God's Favorite Drug (fot. Emilia Rolnik)

God’s Favorite Drug (fot. Emilia Rolnik)

Kiedy pierwszy raz Was usłyszałam, od razu pomyślałam o Alice in Chains. Jakie są Twoje (Wasze) inspiracje muzyczne?

Są tak różnorodne, że trudno byłoby wymienić wszystkie. Oczywiście, gdzieś u zarania naszej działalności, wpływ Alice in Chains i ogólnie całego nurtu muzycznego wywodzącego się ze Seattle był odczuwany i chyba nadal jest, choć w nieco mniejszym stopniu. Nowa płyta jest już silniej inspirowana muzyką folkową. Nie taką w stylu Mumfordów, a ikonami tego gatunku z dawnych lat, jak niezrównany i mroczny Townes Van Zandt, wzruszająca Karen Dalton, lirycznie genialny Bob Dylan i wielu innych. Nie byłbym sobą, gdybym wśród inspirujących mnie postaci nie wymienił Grega Dulliego. Do tego dochodzi nasza fascynacja korzeniami amerykańskiej muzyki rozrywkowej: jej ikoną Elvisem oraz muzyką rockabilly czy soulem lat 60. i 70. Nie wszystkie z tych inspiracji znajdują swe ewidentne odzwierciedlenie w naszej twórczości, ale na pewno rozwijają one naszą muzyczną wyobraźnię.

Czyżbyście odchodzili od cięższych brzmień?

Nie odchodzimy, po prostu czasami te proporcje są zaburzone, przechylone w jedną bądź drugą stronę. Gdy piszę nowe piosenki nigdy nie zakładam z góry, że mają być bardziej nastrojowe czy dynamiczne. Nie dążę też do tego, aby na siłę porzucić nasze grunge’owe korzenie. Zwyczajnie nie zamierzamy zamykać się w jednej konwencji, nie chcemy być zespołem jednowymiarowym. Wręcz przeciwnie – na każdej kolejnej płycie chcemy prezentować coś innego, niespodziewanego. Mam nadzieję, że ten plan wypali.

O czym zatem opowiada Wasza najnowsza płyta? W czym zaskakuje?

Na pewno jest to album, jak na polskie realia, jedyny w swoim rodzaju. Podejrzewam, że niejedną osobę zaskoczy tym, że w naszym kraju tworzy się taką muzykę. Ze względu na długi okres jej powstawania zdołaliśmy przejść na niej dość płynnie od muzyki grunge do amerykańskiego folku, znajdując dla tych dwóch gatunków wspólny mianownik. Poza tym jest to album bardzo żywy, przestrzenny, o bogatym, nieskompresowanym brzmieniu. Bardzo zależało nam na tym, aby wyeksponować ową naturalność dźwięku. Słychać tam szmery przy graniu na gitarze, oddechy, pociągnięcia smyczkiem. Jest to swego rodzaju ukłon w stronę minionych lat. Zresztą same teksty opowiadają o stosunku do przeszłości, niechybnie upływającego czasu. Jednym słowem jest to płyta nostalgiczna, zarówno w wymiarze brzmieniowym, jak i lirycznym. To także, o czym już wspominałem, płyta drogi. Uważam zatem, że będzie się świetnie spisywała jako towarzysz podróży. Szczególnie w przypadku wieczornych i nocnych przejażdżek samochodem.

Do kogo ją kierujecie? Kim jest odbiorca idealny?

Nie mamy sprecyzowanych pod tym względem oczekiwań. Chcemy, aby nasza muzyka dotarła do jak najszerszego kręgu odbiorców. Jeśli komuś się spodoba, kogoś wzruszy lub zainspiruje, będziemy bardzo zadowoleni.

Gdzie i kiedy będzie można Was posłuchać na żywo?

Zaczynamy 22 maja koncertem w moim rodzinnym mieście, Łaziskach Górnych. Kolejne daty zostaną wkrótce ogłoszone. Zależy nam na tym, aby grać w atrakcyjnych dla zespołu i słuchacza miejscach, nawet kosztem liczby koncertów. Problemem przy organizacji imprez są także pieniądze. Niestety nie wszyscy doceniają trud i pracę, jaką muzycy muszą włożyć w to, aby przygotować materiał i zagrać go na wysokim poziomie. Czasy grania za piwko się skończyły. Kultura wymaga inwestycji, a muzyki nie można oceniać tylko w kategoriach sukcesu komercyjnego. Polscy artyści alternatywni potrzebują środków i odpowiednich narzędzi do tego, aby zaprezentować swą twórczość, bo jest przecież czym się chwalić. Mamy utalentowanych muzyków, o których warto by zadbać, nie tylko łaskawie pozwalać im pohałasować. Zamiast pakować kontenery złotówek w kolejne reanimacje muzycznych trupów lub promocję produktów plastikopodobnych, dajmy szansę niezmanierowanym i utalentowanym ludziom spoza muzycznego establishmentu. To uwłaczające, gdy za poważną szansę na sukces dla ambitnego twórcy w Polsce uważa się wpisanie go w konwencję wyreżyserowanych teleturniejów na największy talent (które, na dobrą sprawę, promują przede wszystkim zużyte twarze polskiego show-businessu).