Teatr jak alkohol – wywiad z Jerzym Janem Połońskim
Rozmowa z Jerzym Janem Połońskim – reżyserem „Wakacji z duchami”, które już 25 kwietnia mają swoją premierę na deskach Teatru Zagłębia.
Paweł Łaniewski: Musimy chyba zacząć od przypomnienia, bo pewnie nie wszyscy czytelnicy od razu skojarzą o czym rozmawiamy: „Wakacje z duchami” to powieść dla młodzieży autorstwa Adama Bahdaja i czarno-biały serial, który swego czasu cieszył się bardzo dużą popularnością wśród młodszych widzów. Teraz zagości także w Teatrze Zagłębia. Przyjmie się na tej nowej płaszczyźnie?
Jerzy Połoński: Stykamy się w tym spektaklu z pewną ikoną, bo „Wakacje z duchami” z pewnością były czymś szczególnym dla trochę starszego pokolenia. Teraz moje dzieci mają na wyciągnięcie ręki tysiące bajek czy filmów, a za czasów mojej młodości telewizja nie miała najmłodszym widzom zbyt wiele do zaoferowania – o 16.30 był „Pan Tik Tak”, o 19 „Wieczorynka”, w niedzielę „Teleranek” i czasami „Teatr młodego widza”. Wobec tego pojawienie się jakiegoś nowego filmu czy serialu, takiego jak „Stawiam na Tolka Banana”, „Do przerwy 0-1”, czy „Wakacje z duchami” właśnie, było dla nas ważnym wydarzeniem. Wszystko to chłonęliśmy, zupełnie jakbyśmy byli na pustyni i ktoś raz na dobę rzucał nam szklankę wody. Podobnie rzecz miała się z książkami. Teraz, wchodząc do księgarni, jesteś otoczony półkami wypełnionymi kolorowymi okładkami książek dla dzieci. Kiedyś było ich znacznie mniej, ich pisaniem zajmowało się kilkoro porządnych „specjalistów od słowa”, bo tak ich właśnie określam. Książki Bahdaja, Niziurskiego i Ożogowskiej kształtowały naszą kulturę, kształtowały w nas czytelników, odbiorców sztuki i ludzi. Sprawa była prosta: było kilka ikon – oni pisali, my czytaliśmy. Trzeba postawić sobie pytanie, jak fenomen popkultury lat 70. przenieść na współczesne realia.
To będzie spektakl realizowany z łezką w oku?
Zupełnie nie. Celowo nie przypominałem sobie serialu, bo nie chciałem sobie narzucać żadnej wizji. Wiedziałem, że muszę do tego podejść z maksymalnie chłodną głową. Przeczytałem tylko książkę, której – o dziwo – nie czytałem jako dziecko. Myślę jednak, że to bardzo dobre podejście. Najgorsze co można zrobić w czasie pracy nad przedstawieniem, to paść przed nim na kolana. Kiedyś, podczas realizowania „Spisków” Wojciecha Kuczoka, stałem się ofiarą tak zwanego „syndromu fana”. Kiedy coś strasznie ci się podoba i myślisz, że to jest niesamowite, przestajesz zwracać uwagę na błędy i niedopatrzenia. W tym przypadku tak nie było i dlatego dostrzegłem w tekście dużo mankamentów, kiedy trzeba było coś zmienić albo wykreślić, ręka mi nie drżała. Podobną sytuację miałem z „Muminkami”. Kiedy lubelski Teatr Andersena zaoferował mi realizację tego spektaklu długo się wahałem, bo szczerze mówiąc nienawidziłem tej książki. Być może właśnie dzięki temu, że spojrzałem na ten tekst z innej perspektywy, że nie podszedłem do niego z sentymentem, wyszło świetnie i świeżo. Oczywiście, potem zawsze znajdą się głosy oburzenia, bo ludzie przyzwyczajeni są do utartej koncepcji, do specyficznej atmosfery jakiegoś utworu. Widz musi jednak zrozumieć, że moim zadaniem jest pokazanie tego tak, jak ja to czytam, jak ja to czuję. Kto powiedział, że Muminek musi mówić wolno? U mnie mówi szybko. Moja Maja w „Przygodach Pszczółki Mai” też była inna – inaczej się ruszała i inaczej wyglądała, ale dzieci to kupowały, w przeciwieństwie do dorosłych, którzy uparcie stoją przy swojej koncepcji rzeczywistości.
Ile wobec tego Bahdaja pozostanie w „Wakacjach z duchami”?
Właściwie jest tak, jak jest napisane na plakacie – autorami są Bahdaj i Rowicki. Od Bahdaja wzięliśmy pomysł, szkic fabuły, postaci, natomiast warstwa tekstowa i nowa koncepcja jest autorstwa Piotrka. Nie jest to przeniesienie powieści w skali 1:1. Praca moja i Piotrka Rowickiego polegała na wyciągnięciu z tekstu esencji i ubrania go w nasze czasy. Świetnym pomysłem Piotra było przeniesienie akcji do Sosnowca. W naszej wersji tłem wydarzeń staje się Zamek Sielecki, do niego dopasowaliśmy też całą intrygę znaną z książki Bahdaja. Tak samo jak w oryginale, punktem wyjścia jest chęć zabawienia się przez grupę przyjaciół w poważną, „dorosłą” agencję detektywistyczną. Oczywiście, jednym z podstawowych zadań było dostosowanie mocno już przestarzałego tekstu do wymagań dzisiejszego widza. Dużo trzeba było napisać na nowo. Ważna jest też muzyka. Piosenki do spektaklu skomponowała i napisała do nich teksty Joanna Piwowar-Antosiewicz, która na co dzień zajmuje się muzyką alternatywną, ludową, eksperymentalną. Za scenografię odpowiedzialna jest Marika Wojciechowska, z którą współpracuję od dłuższego czasu. Ma ona swój własny, bardzo rozpoznawalny styl i estetykę.
Do kogo adresowane będą te nowe „Wakacje z duchami”?
Śmieję się zawsze z tego, że robię spektakle od lat 3 do 103. Nie zakładam nigdy górnej granicy wieku, staram się stworzyć taki spektakl, po obejrzeniu którego zadowolony będzie nie tylko ten widz docelowy, czyli człowiek młody, ale także rodzic, z którym przyjdzie do teatru. To jest możliwe choćby ze względu na sentyment do tytułu. Właściwie nie byłoby pozbawione sensu granie „Wakacji” i rano, i wieczorem. W Polsce znamy już takie eksperymenty: w warszawskim Teatrze Roma „Akademia Pana Kleksa” zapełniała sale nie tylko w godzinach „szkolnych”.
Czy ta historia się spodoba? Mnie się podoba bardzo. Mam nadzieję, że się tak stanie, bo ja lubię robić teatr pogodny. Ktoś kiedyś nawet powiedział, że jestem specjalistą od uśmiechu i to określenie bardzo mi się podoba, tym bardziej, że wynika także z mojego pochodzenia artystycznego, bo wywodzę się z nurtu amatorskiego. Potem kończyłem wydział lalkarski PWST we Wrocławiu, w międzyczasie pracowałem w kabarecie, telewizji, programach rozrywkowych i naprawdę lubię taką formę pozytywnego przekazu.
Dziecko jest innym odbiorcą niż osoba dorosła?
Mam takie zdjęcie na tapecie w komputerze… Rzecz dzieje się w teatrze przedwojennym w Anglii. Na scenie rycerz zabija smoka. Na widowni same dzieci, wszystkie oglądają ten sam obraz, ale reagują na milion różnych sposobów: jedne są przerażone, inne zafascynowane, jeszcze inne się śmieją. Spoglądasz na te twarze i to jest niesamowite: jeden obraz, jeden moment, a każde dziecko reaguje inaczej. Poza tym sprawa jest bardzo prosta. Biorę widelec i mówię, że to jest drzewo. Dziecko odpowiada mi: „To jest drzewo”. A dorosły? Dorosły musi racjonalizować, musi się ze mną umówić: „Dobrze, możemy założyć, że to jest drzewo, chociaż tak naprawdę, to dobrze wiemy, że jest to widelec”. A takiej dziecinnej wiary wymaga odczytywanie współczesnego teatru, który składa się ze znaków i symboli. Dla ograniczonych dorosłych przeskoczenie tej granicy stanowi ogromny problem. Trzeba umieć czytać pomiędzy wierszami. Według mnie w teatrze najważniejsza jest wyobraźnia, dlatego lubię robić właśnie spektakle dla dzieci, bo z dzieckiem mogę się umówić na wszystko i dziecko wchodzi w rzeczywistość sceniczną w pełni. Istnieje tylko jeden warunek – trzeba być wobec niego szczerym, niewyrachowanym. Z dorosłymi jest zupełnie inaczej.
Można założyć, że na widowni pojawią się widzowie młodsi, dla których „Wakacje z duchami” to tylko czarno-białe kadry z przeszłości i starsi, którzy doskonale pamiętają zarówno sam serial, jak i książkę. Powstaną dwie zupełnie odmienne postawy odbiorcze i zupełnie odmienne oczekiwania. Jak je pogodzić?
Wiem, że teraz w pewien sposób zaprzeczę sam sobie, ale uważam, że nie ma czegoś takiego jak szeroki target. Sztuka musi sobie stawiać jakieś granice, nawet jeśli spektakl, tak jak te moje, jest od lat 3 do 103. Wspaniałym doświadczeniem jest obserwowanie widowni w czasie spektakli dwutorowych, które zdarzało mi się parę razy przygotowywać. Dzieci siedzą razem z rodzicami i nagle zaczynają się śmiać w tym samym momencie, wzajemnie się nakręcają, chociaż z natury śmieją się z czego innego – młodsi widzowie wolą żart sytuacyjny, starsi – literacki. Dzieci zaczynają się śmiać, bo widzą, że dorośli to robią, dorośli odpowiadają im śmiechem. Powstaje efekt śnieżnej kuli.
Dorośli też potrzebują wentylu bezpieczeństwa, muszą czasem przestać być dorosłymi. Ja akurat jestem trochę niestandardowym typem ojca – nie boję się żenady, nie boję się biegać z dzieciakami na czworaka po parku. Zdarza się, że ludzie patrzą na mnie jak na idiotę, chociaż sami zdają sobie sprawę z tego, że chcieliby tak samo. Ich problem polega na tym, że są pozamykani – wiecznie myślą o tym, co wypada, co ludzie powiedzą. Właśnie dlatego wynaleziono alkohol. Dlaczego dorośli zaczynają robić po nim głupie rzeczy, śmieją się lub zachowują się agresywnie? Bo często tylko po nim mają odwagę robić to, czego naprawdę chcą. Alkohol usuwa wszystkie blokady, wyciąga emocje na wierzch: jak jesteś szczęśliwy, to jest mega super, jak wkurzony, to na maksa, jak się obrażasz, to na śmierć. Taki sam jest teatr, jego zadaniem jest wydobycie emocji, on musi działać jak soczewka. Bebechy muszą być na wierzchu, nawet jak jest śmiech i zabawa. Najgorsze co może być, to chłodny teatr; taki, który cię nie angażuje. Można zrobić farsę, ale fajnie, jak wychodząc z niej widz jednak zostaje z najprostszym choćby pytaniem.
Przeżywamy renesans teatru dla młodego widza?
To rzeczywiście jest kwestia, którą coraz częściej porusza się na zjazdach dyrektorów teatrów czy różnego typu festiwalach. Kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, była taka instytucja jak Teatr Młodego Widza. Były to teatry posiadające własne siedziby, dedykowane dla młodzieży. Na równi z nimi istniały teatry lalek dla dzieci. Teatry lalek istnieją cały czas i oczywiście zdecydowaną większość swoich repertuarów adresują do najmłodszych. Problemem jest, że to wszystko kończy się gdzieś na poziomie 10 roku życia i pozostaje 7-8 lat w życiu dorastającego człowieka, kiedy teatr nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Jeśli prześpimy ten moment, to stracimy tego widza, bo przez ten długi okres pochłonie go coś zupełnie innego, bardziej przystępnego. Wczoraj rozmawiałem z Dawidem Kozłowskim, który robi wizualizację do „Wakacji z duchami” i on także zauważył, że coraz więcej scen skupia się na spektaklach dla młodych widzów – to bardzo dobre posunięcie, także pod względem finansowym.
Trzeba już wśród tych najmłodszych kształtować prawidłowe postawy odbiorcze?
Chyba Kreczmar powiedział kiedyś, że tylko samodzielne próby zmierzenia się młodzieży ze sztuką najsilniej je ze sztuką wiążą. Najważniejszym zadaniem teatrów, poza produkcją spektakli, jest prowadzenie edukacji teatralnej. Powinniśmy zmienić model myślenia i wprowadzić taki przedmiot do szkół. Uczyło się go już przecież choćby w starożytnej Grecji. Według mnie to powinien być przedmiot obowiązkowy, taki sam jak matematyka czy polski. W każdej szkole, raz w tygodniu, powinien być teatr. Dzięki temu mielibyśmy ludzi kreatywnych, myślących, odważnych. Ale tu pojawia się problem, bo kto ma tego teatru uczyć – polonistki? Sam wywodzę się z nurtu amatorskiego, ale jestem jak najgorszego zdania o teatrach szkolnych prowadzonych przez nauczycieli. To jest idealny przykład teatru zamykającego, płytkiego, dosłownego. Prawda jest taka, że jak nie ma sterty desek, to nie ma ogniska.
Z drugiej strony problem leży także w propozycjach repertuarowych. Teatry, o ile zwykle dysponują bogatą ofertą dla najmłodszych i dorosłych, zwykle zapominają o nastolatkach, jeśli już nawet coś im proponują, to zwykle są to inscenizacje lektur szkolnych.
Wiesz, jaki jest problem z teatrami dla dzieci i młodzieży? To jest taki teatr, w którym kto inny płaci, a kto inny ogląda. To nie jest tak, że masz zaskórniaki, wygrzebujesz je ze skarbonki i idziesz do teatru. Nie – wyciągasz te pieniądze od rodziców, „bo cała klasa idzie na <<Zbrodnię i karę>>”. Poza tym nie ma tu inicjatywy oddolnej. Nauczycielka wchodzi do klasy i mówi, że idziemy do teatru, a potem omawiamy lekturę i koniec, nie ma dyskusji. Najgorsze jest to, że teatry sprzedając te spektakle muszą trafiać nie do młodzieży, ani nawet nie do jej rodziców, ale do nauczycieli – a to najczęściej są ludzie pozamykani, nieprzyjmujący nowości, nierozumiejący teatru. Zdaję sobie sprawę, że uogólnienia są krzywdzące i istnieją wspaniali pedagodzy, którzy pracują z poczuciem misji, ale niestety jest ich coraz mniej. Gdyby przeciętnego nauczyciela zaprosić na „Zbrodnię i karę”, w której byłaby pusta scena, dwoje ludzi i kawałek sznura, to obruszyłby się, że to nie jest teatr, czułby się oszukany, bo w końcu gdzieś musi być schowana przed nim scenografia. To jest myślenie farsowe, drobnomieszczańskie, a u nas się chyba przyjęło, że nauczyciele to są przedstawiciele właśnie mieszczaństwa, klasy średniej. I jak tu pogodzić świetną, ambitną sztukę z inscenizacją, którą będzie w stanie zrozumieć mieszczaństwo?
Nauczyciele boją się współczesnego teatru?
Boją się, że sami nie zrozumieją, a kiedy ktoś zada im pytanie „Pani profesor, a dlaczego tam był tylko sznur i dwoje ludzi?” to co będzie?
Kompromitacja…
Dlatego proces zmiany teatru jest złożony, trzeba zmieniać postawy przede wszystkim wśród ludzi odpowiedzialnych za wychowywanie młodzieży. To dotyczy także „Wakacji z duchami”. O ile forma będzie bezpieczna, pewnie będą nas odwiedzać grupy szkolne, ale gdybyśmy ten spektakl zamknęli w więziennej celi, w której siedzieliby znani z opowieści Bahdaja bohaterowie, to co by było? Rozniosłaby się informacja, że mam coś nie po kolei w głowie, nie potrafię zrobić normalnego spektaklu i nikt by dzieciaków do teatru na takie dziwactwo nie przyprowadzał.
Wobec tego lepiej od młodzieży wymagać i rzucać ją na głęboką wodę czy karmić ją spektaklami „bezpiecznymi” – farsami, lekkimi sztukami, które nie sprawiają zbyt wielu poznawczych trudności?
Teatr dla młodszego widza powinien być tak samo różnorodny, jak teatr „dorosły”. Wszystko powinno się jednak odbywać na zasadzie kontrapunktu. Trzeba przyzwyczaić młodych ludzi do myśli, że przychodzą do miejsca magicznego, w którym można miło spędzić czas. Wyobraź sobie jednak, że każdy spektakl dotyka niesłychanie trudnej materii – jeden jest o przemocy, drugi o molestowaniu. W którymś momencie się zapętlimy. Tak, jak w przyrodzie jest równowaga, tak i w teatrze powinna być pełna gama pór roku: radosna i lekka wiosna, jesień, która skłania nas do refleksji i zima, w której jest miejsce na to, czym bardzo lubią zajmować się choćby Skandynawowie – badaniem patologicznych zjawisk, problemów społecznych. Powstają tam nawet specjalne serie wydawnicze na ten temat. Na to wszystko jest miejsce w teatrze i takie spektakle też trzeba robić.
Kiedy ja robię spektakle, zawsze zastanawiam się nad tym, czy chciałbym je obejrzeć i czy chciałbym w nich zagrać jako aktor. Nigdy nie zastanawiam się nad tematyką – czy jest o przemocy, czy o miłości to i tak zawsze wychodzi, bo w każdym spektaklu jest i przemoc, i miłość. Tak jest też w „Wakacjach z duchami” – pełne sex, drugs i rock’n’roll! Jest i dobry bohater, i zły bohater, jest przemoc, miłość, problem grupy i alienacji – wszystko w nim jest. Nie trzeba przesadnie konkretyzować, jeśli ktoś uważnie patrzy, wszystko dostrzeże.
Ja traktuję teatr – straszne słowo – użytkowo. Nie można w nim niczego gloryfikować ani deprecjonować. Jeśli ktoś z góry zakłada, że farsa to gatunek dla idiotów, to sam staje się idiotą. Tak samo jest oczywiście z kimś, kto twierdzi, że „Koń, kobieta i kanarek” to jakiś niezrozumiały bełkot. Trzeba umieć odnajdywać w teatrze coś dla siebie; coś, co jest warte docenienia. Wczoraj byłem na przykład w Teatrze Starym na „Sprawie Gorgonowej” Wiktora Rubina. Nie ukrywam, że to nie jest mój teatr, i generalnie nie czuję się do tego spektaklu przekonany, ale dużo rzeczy mnie w nim zainteresowało i zmusiło do zastanowienia. Nikomu bym tej sztuki nie odradził. Naszym zadaniem jest stworzenie wśród młodzieży właśnie takiego podejścia, ale tu znowu kłania się brak systemowej edukacji teatralnej.
Kto powinien za taką edukację wziąć odpowiedzialność?
Teoretycznie czy praktycznie?
Teoretycznie i praktycznie.
Teoretycznie – szkoły, praktycznie – teatry. A teatrom to się naprawdę opłaca, bo dzięki takim zabiegom same stworzą dla siebie przyszłego widza.
Jerzy Jan Połoński – aktor, reżyser teatralny, muzyk i artysta kabaretowy, dyrektor Teatru Maska w Rzeszowie.
korekta: Agnieszka Stanecka