High Five! Kino nieme

„Kino nieme nigdy nie było nieme”. To zdanie, w takiej lub innej formie, na pewno padnie w każdej książce o kinie niemym i na każdym wykładzie dotyczącym tego okresu historii kinematografii. A jednak większość z nas wciąż posługuje się przymiotnikiem „niemy”, mówiąc o filmach sprzed ery dźwiękowej, nawet jeżeli w rzeczywistości NIGDY nie obejrzeliśmy filmu niemego bez dodanej do niego później ścieżki dźwiękowej. Co więcej, ówcześni widzowie tych filmów też często nie mieli takiej okazji. A jednak „kino nieme” określa jakąś część historii filmu, związaną z konkretnymi konwencjami i charakterystycznym sposobem realizacji. Dlatego i my dokonaliśmy, subiektywnego jak zwykle, wyboru pięciu dzieł niemych: zarówno powstałych przed rokiem 1927, jak i po latach odwołujących się do tego okresu w rozwoju sztuki kinematograficznej.

high five_polecane


Piotr Kałużny lubi czasem porozmawiać o niemym „Męczeństwie Joanny d’Arc”.

Piotr Kałużny małePobierając nauki u absolwentów szkół filmowych, częstokroć słyszałem, że siła kina leży w obrazie, z którego się przecież wywodzi. Słowo, a w następstwie dialog, powinien być dla scenarzysty elementem końcowym, dodawanym do filmowych puzzli jako uzupełnienie pozostałych elementów reżyserskiej wizji (od aktorów, przez zdjęcia, po scenografię i stroje). Dodajmy do tego jeszcze wypowiedź Stanleya Kubricka, który mówił, że „kino to twarz” i mamy perfekcyjny przepis na wielki film, jakim „Męczeństwo…” zdecydowanie jest.

Historię Joanny d’Arc przedkładano na ekran już wielokrotnie, mniej lub bardziej trafnie, ale film duńskiego reżysera Carla Theodora Dreyera od dekad uważa się za dzieło przełomowe, najlepiej opisujące tragizm Dziewicy Orleańskiej. Co ciekawe, dramat fabularny „Męczeństwa…” idzie tu w parze z tragizmem powstawania samego filmu. Zaraz po powstaniu w 1927 roku taśmy najpierw trafiły pod ostrze cenzury, by następnie spłonąć w przypadkowym pożarze. Odratowany przez reżysera drugi negatyw zaraz po montażu również spłonął. Przez ponad pięćdziesiąt lat okaleczona i zdeformowana wersja tego arcydzieła krążyła po świecie. Dopiero w 1981 roku zupełnym przypadkiem odnaleziono oryginalną duńską kopię w szafie norweskiego zakładu dla obłąkanych. Ostateczna i najbliższa reżyserskiej wizji wersja filmu ujrzała światło dzienne w 1985 roku, szesnaście lat po śmierci reżysera.

Oparta głównie na ekspresji twarzy Marii Falconetti narracja filmu pozwala nawet po tylu latach odczuwać tragizm postaci Joanny d’Arc podskórnie i bez uciekania się do tanich sztuczek, bo „Męczeństwo…” to perełka kina niemego, które krzyczy emocjami, nawet jeśli słychać tylko akompaniament dogranej do filmu muzyki.

Męczeństwo Joanny d'Arc

Paweł Świerczek zachwyca się Busterem Keatonem, który wprowadził do kina postmodernizm before it was cool.

Paweł Świerczek małeW 1924 roku powstał niepozorny, zaledwie czterdziestoczterominutowy film, który wyprzedza swoje czasy o kilka dekad. „Młody Sherlock Holmes” to jedna z najlepszych, choć niestety nieco zapomnianych, niemych komedii. Jako jeden z niewielu przedstawicieli kina tamtych czasów w ogóle się nie zestarzał – wciąż ogląda się go z zapartym tchem i wypiekami na twarzy. Buster Keaton realizuje się tutaj nie tylko jako wybitny komik i reżyser, zdolny do budowania udzielającego się nawet współczesnemu widzowi napięcia, ale jako… pełnoprawny postmodernista. Wbrew temu, co sugeruje tytuł, „Młody Sherlock Holmes” nie jest adaptacją żadnego z opowiadań Arthura Conan Doyle’a, a historią kinooperatora, który nie mogąc poradzić sobie z problemami rzeczywistego świata, ucieka w ekranową fikcję. Dopiero tu staje się tytułowym bohaterem. Zapewne wszyscy pamiętacie „Purpurową różę z Kairu”. Buster Keaton zrobił to samo, co Woody Allen, tyle, że ponad sześćdziesiąt lat wcześniej. Before it was cool.

młody sherlock holmes

Mateusz Sądaj uważa „Człowieka z kamerą” za szczyt sztuki, nie tylko filmowej.

mateusz sądaj małe„Fotografia w ruchu” – tak zwykło mówić się o kinie u jego początków. O „Człowieku z kamerą” należałoby raczej powiedzieć: „życie w ruchu”. I choć życie samo w sobie zawiera ruch, to Dżiga Wiertow tchnął w nie rytm. Myśląc o tym filmie, nie mogę oddzielić go od wspaniałej oprawy dźwiękowej, zaserwowanej nam przez The Cinematic Orchesta, a tak idealnie dopełniającej geniuszu reżysera. 1929 rok, Związek Radziecki, typowy dzień przepełniony ustawiczną pracą, budującą lepszą przyszłość, senny poranek i tłoczne południe – wyjątkowość filmu ujawnia się w tym wypadku w jego montażu, rozwiązaniach reżyserskich, których na próżno szukać w dzisiejszym kinie. Wydawać by się mogło, że kino niemalże wiek temu raczkowało, choć oglądając film Wiertowa na myśl ciśnie się raczej określenie, że były to złote i szczytowe czasy dla sztuki filmowej. Niewiele filmów w moim odczuciu zasługuje na miano dzieła sztuki – ze względu na szereg estetycznych i teoretycznych założeń i refleksji – ale „Człowiek z kamerą”, być może przez namacalność materiału filmowego i nieprzeźroczystość, staje się filmem dla filmu, sztuką dla sztuki i obrazem dla obrazu.

człowiek z kamerą

Gaba Bazan uważa, że „Metropolis” jest po dziś dzień dumą Niemców.

Gaba Bazan małeDo kina niemego niełatwo przekonać – a bo za stare, bo za nudne, bo za wszystko.

Ten odkładany przez mainstream kawałek historii filmu co jakiś czas stara się o sobie przypominać. Siła kina niemego tkwi w obrazie i, paradoksalnie, w dźwięku – odpowiedni podkład muzyczny zdaje się być tu kluczem. Łatwo przecież zauważyć, że pokazy filmowe z muzyką na żywo z każdą kolejną projekcją zyskują na popularności, a kolejni kompozytorzy postanawiają zmierzyć się ze stworzeniem nowych aranżacji dla najbardziej znanych niemych filmów. Najlepszym przykładem będzie tutaj muzyka, która żyje już własnym życiem: mowa o grupie The Cinematic Orchestra, która w 2003 roku nagrała nowy podkład muzyczny do filmu Dżigi Wiertowa „Człowiek z kamerą”.

W 2004 roku polski kompozytor Abel Korzeniowski przypomniał Polsce i światu o innym genialnym dziele kina niemego. Mowa o „Metropolis” Fritza Langa. „Metropolis” to film, który po dziś dzień jest dumą Niemców. Przemierzając ulice Berlina, co krok trafia się na plakaty, figurki i inne gadżety związane z tym dziełem. Na czym polega fenomen „Metropolis”? Na zdumiewających, monumentalnie zaprezentowanych wizjach przyszłości powstałych pod koniec lat 20. – konstrukcja miasta, technika, ustrój, roboty. Nie sposób nie zauważyć, że wizje te są wciąż aktualne, (pamiętajmy też – to nie są czasy greenboxów) a smaczku dodaje fakt, że pełna, oryginalna wersja pozostaje enigmą, ponieważ znana światu odsłona „Metropolis” wciąż jest uzupełniana o kolejne fragmenty, znalezione w różnych zakątkach świata (najnowsze, niemal kompletne wydanie swoją premierę miało w 2010 roku).

metropolis

Patrycja Mucha czuje unoszącego się w powietrzu ducha kina niemego podczas seansu „Anteny”.

Patrycja Mucha małeHołd kinu niememu można oddać na wiele sposobów, co uczyniło do tej pory wielu twórców. Michel Hazanavicius zrealizował słynnego „Artystę” – zdobywcę Oscara i serc tłumów widzów. Miguel Gomes w „Tabu” zawarł swoją kinofilską pasję do medium filmowego. Zespół Queen dawno temu stworzył świetny teledysk do piosenki „Radio Gaga” (mojej ulubionej zresztą), wykorzystując kadry z filmu „Metropolis”. Nawet chłopaki z Red Hot Chilli Peppers dali się ponieść fantazji i korzystając z charakterystycznej konwencji rodem z niemieckiego kina ekspresjonistycznego, zrobili teledysk a’la „Gabinet doktora Caligari”. Jednak apogeum kultu kina niemego reprezentuje argentyński film Estebana Sapira „Antena”, pełen czułego spojrzenia na sztukę kinematografii sprzed 1927 roku (na kiedy to datuje się tzw. „przełom dźwiękowy”, związany z premierą filmu „Śpiewak Jazzbandu”). „Artysta” ze swoją doskonałością obrazu może się schować (choć nie ukrywam, że i ten film bardzo lubię).

Film opowiada historię miasteczka, którego mieszkańcom głos odebrał Pan TV, władający wzrokiem zahipnotyzowanych obywateli. Oczywiście, film zachwyca wieloma nawiązaniami do historii kina, a pewne sceny czy kadry są żywcem wyjęte z „Metropolis” i filmów Murnaua, ale nie tylko. Przede wszystkim w materii jego obrazu czuć ducha kina niemego unoszącego się w powietrzu wewnątrz sali kinowej (czy gdzie tam oglądacie filmy) i właśnie to wrażenie podczas seansu było dla mnie najcenniejsze. Charakterystyczne rodzaje ujęć, wrażliwość widza początku XX wieku wtłoczona w historię, opowieść tak wzruszająca, że przywodzi na myśl fabuły Griffitha – to tylko niektóre z elementów składające się na to niezwykłe dzieło. Choć „Antena” w warstwie fabularnej jest dość współczesna (wszak bohaterowie są manipulowani za pomocą telewizji!) to jako całość stanowi piękne odzwierciedlenie kina wzruszeń i emocji, jakie często serwowali nam twórcy filmów niemych.

antena

 

 

korekta: Paulina Goncerz