Kulturyści: Piotr Kałużny
Prezentujemy Wam drugi z cyklu wywiadów o wdzięcznej nazwie „Kulturyści”. Jego bohaterem jest człowiek, którego znacie od innej strony, pisze on bowiem dla nas recenzje, udziela się w dyskusjach oraz prezentuje swoje typy w zestawieniach High Five! Piotr Kałużny, bo o nim mowa, jest prawdziwym kinomanem i od lat pracuje przy organizacji festiwali filmowych. W wywiadzie opowie o animacji kultury ze swojej perspektywy, co nieco o zapleczu największych wydarzeń filmowych w Polsce i odpowie na pytanie, czy praca w kulturze jest rzeczywiście taka zła, jak ją malują.
Patrycja Mucha: Zacznę od pytań podstawowych: od ilu lat zajmujesz się animacją kultury, przy organizacji czego miałeś okazję pracować i czym się zajmowałeś i zajmujesz teraz?
Piotr Kałużny: Moja przygoda z kulturą zaczęła się już w okresie technikum, czyli jakieś 15 lat temu, kiedy to zacząłem pracę w kinie. Najpierw jako bileter i barman, a później jako kinooperator. W tym czasie współorganizowałem różnego typu wydarzenia kulturalno-filmowe odbywające się w kinie: różnego typu przeglądy, DKF-y czy mniejszej wagi festiwale. W tym czasie przez 4 lata uczęszczałem również na warsztaty filmowe organizowane w Łódzkim Domu Kultury. W tym okresie uczyłem się rzemiosła z zakresu reżyserii, scenariopisarstwa, operatorki i montażu filmowego, a zdobyte doświadczenie przekładałem na realizację krótkich form filmowych powstałych podczas tych warsztatów.
Pod koniec 2005 roku zgłosiłem się na wolontariat do odbywającego się wtedy w Łodzi festiwalu Camerimage i przydzielono mnie do sekcji Logistycznej, tzn. zajmującej się obsługą sal kinowych, opieką widowni i pilnowaniem porządku podczas projekcji. Dwa lata na tym stanowisku zostały zwieńczone awansem na zastępcę kierownika sekcji, a już podczas 4. edycji byłem głównodowodzącym sekcji Logistycznej, z którą związałem się na 9 lat. Podczas mojej ostatniej, dziesiątej już edycji festiwalu postanowiłem zmienić pole działania. Zaproponowano mi stanowisko szefa Biura Prasowego, co przyjąłem z wdzięcznością.
W międzyczasie wraz z grupą znajomych współorganizowałem Festiwal Krytyków Sztuki Filmowej Kamera Akcja, odbywający się od kilku lat w Łodzi. Po pierwszej edycji nastąpiły pewne zmiany personalne w składzie, górę wzięły emocje i wiele osób, włącznie ze mną, pożegnało się z organizacją Kamery Akcji.
Patrycja Mucha: To już potężny dorobek, a to dopiero początek!
Piotr Kałużny: Od 2010 roku, z jednym rokiem przerwy, współorganizuję jeden z najważniejszych festiwali europejskich poświęconych animacji poklatkowej: Se-Ma-For Film Festival, przy którym najpierw zajmowałem się wolontariatem, a ostatnio moje zaangażowanie sięgnęło praktycznie każdej sfery organizacyjnej festiwalu.
W zeszłym roku, tj. 2014, miałem też przyjemność pracować przy festiwalu Dwa Brzegi w Kazimierzu Dolnym, gdzie pod kierownictwem Grażyny Torbickiej zajmowałem się opieką i organizacją czasu przyjezdnych gości festiwalu. Aktualnie jestem w trakcie negocjacji warunków umowy z organizatorem festiwalu Camerimage. Rozmowy dotyczą moich dalszych obowiązków i ewentualnych przetasowań kadrowych. Prywatnie poza organizacją i współorganizacją festiwali zajmuję się prowadzeniem filmowego fanpage’a i pisaniem recenzji filmowych.
Sporo się tego nazbierało, a Twoje podsumowanie wyeksponowało „rzemieślniczy” aspekt Twojej pracy. Kiedy zaczynałeś, miałeś świadomość tych wszystkich organizacyjnych zakamarków festiwalu, czy to wszystko dopiero powoli stawało się dla Ciebie jasne?
To oczywiście zależy od festiwalu, ale kiedy zaczynałem swoją przygodę z pierwszym poważnym i wielkim festiwalem (czyli Camerimage), nie miałem pojęcia, jak to wszystko będzie wyglądać. Wciągnęła mnie tam koleżanka: powiedziała, żebym nie zwlekał i zgłosił się na wolontariat. Trochę pod wpływem impulsu, a trochę z samej pasji do kina chciałem zobaczyć, jak takie duże przedsięwzięcie wygląda „od kuchni”. Ja akurat w jednej sekcji festiwalowej przesiedziałem dziewięć lat, więc już po około trzeciej edycji wiedziałem, co mogę załatwić, do kogo się z czym zwrócić, kto jest za co odpowiedzialny i dlaczego to wszystko jest takie skomplikowane.
Później było już trochę łatwiej. Nabrałem pewności siebie i jak to się mówi „wszedłem w środowisko”. Grono festiwalowych znajomych zaczęło drastycznie rosnąć, siatka kontaktów zaczęła się powiększać, więc kiedy zaproponowano mi pracę przy Se-Ma-For Film Festival, nie bałem się już tak bardzo, jak przy pierwszym zetknięciu z machiną organizacyjną. Oczywiście: nowi ludzie, inny klimat, zupełnie inny budżet itp., to wszystko było zalążkiem kolejnej filmowo-festiwalowej przygody i nawet jeśli sporo już zdążyłem zaobserwować w kontekście organizacji festiwalu, to jakiegokolwiek zadania bym się nie złapał, zawsze było ono powiewiem świeżości, ekscytacji i niepewności, bo organizacja każdego, nieważne czy dużego, czy małego festiwalu, jest zawsze jedną wielką niewiadomą.
A jak w tym kontekście wygląda proporcja tzw. „papierkowej roboty” w stosunku do rzeczywistego „zajmowania się sztuką”? Bo są tacy, którzy nie mają świadomości tego, że robienie festiwalu, a potem praca w trakcie samego wydarzenia, to w dużej mierze praca „nad” a nie „z”. Organizacja takiego eventu to przecież nie tylko przyjemne chwile związane z oglądaniem filmów, ale także cały wachlarz mniej interesujących obowiązków.
Proporcja zależy oczywiście od tego, jaką funkcję pełni się w danej organizacji, stowarzyszeniu czy fundacji i jakie wykonuje się obowiązki. Jedna osoba festiwalu nie zrobi, dlatego od podziału pracy w grupie zależy to, czy ma się więcej do czynienia z papierem, czy z ludźmi i sztuką. Niemniej jednak od biurokracji się nie ucieknie i nawet nie chodzi o nieszczęsną i budzącą wszechobecną grozę księgowość. Ogromna większość festiwali nie istniałaby, gdyby nie dofinansowania ze strony instytucji publicznych, jak urzędy czy ministerstwa, które „rozdają” publiczne pieniądze na podstawie złożonych wniosków. Urzędnicy oceniają te wnioski i poprzez ilości zdobytych punktów przekazują pulę pieniędzy, w zależności od tego, o jaką kwotę się wnioskowało. Czasem dostaje się 100% dofinansowania, a czasem dużo mniej i często jest tak, że dany organizator festiwalu nie dostaje kwoty, o jaką się ubiegał, co prowadzi do składania kolejnych wniosków w innych urzędach, do innych konkursów, a rozpisanie odpowiedniego wniosku potrafi zabrać sporo czasu.
Poza całą tą machiną biurokratyczną trzeba też uwzględnić współpracę z sektorem prywatnym, tzn. sponsorów, media, patronaty (tu wchodzi w grę także sektor publiczny) i inne organizacje, które przyczynią się do zwiększenia jakości powstającego festiwalu. W tym wypadku dużą ilość czasu zabierają kontakty mailowe, telefony czy spotkania z ludźmi, z którymi współpracę chce się nawiązać i nie zawsze kończy się to zdobyciem pieniędzy. Często taka współpraca opiera się na wzajemnej promocji lub barterze, np. festiwal uwzględni logo jakiegoś dealera samochodów na plakacie i będzie go promować podczas festiwalu, a organizatorzy dostaną w zamian kilka aut na czas trwania festiwalu.
Wracając do pytania, każdy z osobna musi sobie odpowiedzieć, czym dla niego jest „zajmowanie się sztuką”. Dla jednych będzie to umiejętnie pisanie wniosków, dla innych spotkania ze sponsorami i nawiązywanie współpracy, a jeszcze dla innych kontakty z artystami i oprawa organizacyjno-logistyczna podczas ich pobytu na festiwalu. Kilka dni trwania festiwalu zwieńczone są zwykle całoroczną pracą przy komputerze i telefonie, a to dla większości organizatorów jest pracą „nad”, a nie pracą „z”, dlatego jeśli ktoś wyobraża sobie, że organizacja festiwalu to głównie spotkania z artystami podczas przyjemnych kolacji i kilka telefonów do sponsorów, którzy chętnie przekażą każdą sumę pieniędzy, to jest w wielkim błędzie. Zderzenie się z całą manufakturą powstawania wydarzeń kulturalnych zwykle otwiera oczy, jeśli nie rozczarowuje. I nie zapominajmy o stresie związanym z tą pracą, który wraz ze zbliżającym się terminem festiwalu jednocześnie wzrasta, czasem przyjmując niebagatelnie wysoki poziom, dlatego osoby nie potrafiące pracować w gorączkowej atmosferze i nie radzący sobie z dużą ilością stresu bardzo szybko z tej machiny wypadają. Czasem jeden błąd jednej osoby może kosztować dużo nerwów i większy nakład pracy całą grupę, bo trzeba coś nagle naprawić czy załatwić. W zależności od tego, jak organizatorzy podzielą między sobą pracę i jak będą się do niej przykładać, tak też będzie wyglądał efekt końcowy, ale trzeba mieć świadomość, że dużo zależy od szczęścia i czynników zewnętrznych, których mechanizmów działania nie sposób przewidzieć.
Tworzenie suchych schematów matematycznych i wykresów przedstawiających proporcje, pomiędzy papierkową robotą, a obcowaniem ze sztuką nie ma większego sensu, bo jak porównać fakt, że przez jedenaście miesięcy siedziało się za biurkiem, pisało wnioski i maile, dzwoniło się po nieprzyjemnych urzędach i użerało się z trudną biurokracją, a kiedy przyszedł czas festiwalu, to miało się szanse uścisnąć dłoń sławnego i uwielbianego artysty, a przy tym również zamienić z nim dwa zdania? Trzeba po prostu zacząć coś organizować lub wejść w środowisko wydarzeń artystycznych i samemu stwierdzić, czy jest to gra warta świeczki, czy też nie.
Ile osób zaangażowanych jest w organizację dużego i poważnego festiwalu w ciągu całego roku?
Jeśli chodzi o duży i poważny festiwal, to na przykładzie Camerimage mogę powiedzieć tak: w szeregach samej fundacji Tumult, czyli organizatora festiwalu, zasiada około dwudziestu osób, które przez cały rok na okrągło zajmują się przygotowywaniem i potem organizacją wydarzenia. Natomiast na kilka tygodni przed festiwalem nawiązują oni współpracę z dziesiątkami osób, które potrzebne są tylko podczas samego festiwalu, jak fotografowie, ochroniarze, szefowie sekcji wolontariackich, osoby zajmujące się zapleczem technicznym i wiele innych, które wraz z końcem edycji festiwalu kończą przy nim pracę. No i nie zapominajmy o najliczniejszej grupie osób, czyli wolontariuszach, rokrocznie rekrutowanych do każdej edycji. Średnio przy jednej pracuje około 230-250 wolontariuszy, podzielonych na różne sekcje, jak opieka nad gośćmi festiwalowymi, recepcja czy opieka sal projekcyjnych. Gdyby zatem zebrać wszystkie te osoby, od organizatorów po wolontariuszy, wyszłaby nam pokaźna ilość około trzystu pięćdziesięciu osób tworzących i współtworzących jedną edycję festiwalu. Dla porównania, dużo skromniejszy Se-Ma-For Film Festival organizuje i współorganizuje około sześćdziesiąt osób.
Powiedz zatem, tylko szczerze: czy ta praca sprawia Ci radość? Czy jest tak, że kiedyś sprawiała, a po tylu latach już nie bardzo?
Perspektywa zmienia się mniej lub bardziej drastycznie, kiedy w grę wchodzą pieniądze. Zaczynając przygodę z Camerimage jako wolontariusz, byłem naładowany pozytywną energią, miałem niebagatelnie dużo chęci do pomocy, a poziom ekscytacji przez cały czas trwania festiwalu był tak wysoki, że dwie godziny snu dziennie wydawały mi się totalną stratą czasu. Rano biegłem na lekcje, a po nich od razu do Teatru Wielkiego na swoją zmianę, praca na sali do jakiejś 1:00-2:00 w nocy, potem impreza do 5:00 nad ranem, szybki powrót do domu, krótki sen i powtórka. To był niesamowity czas, którego nie zamieniłbym na nic innego. Kiedy w grę weszły pieniądze, to znaczy kiedy za moją pracę jako koordynatora sekcji zaczęto mi płacić, z roku na rok poziom ekscytacji spadał. Relacja pomocnik-organizator zaczęła się coraz bardziej zmieniać w układ pracownik-pracodawca. Oczywiście, za moją pracę byłem rozliczany tak samo rzetelnie, kiedy byłem wolontariuszem i potem koordynatorem, ale chyba większość osób potwierdzi, że finanse potrafią relacje międzyludzkie „zagęścić”. Nie chcę tu prawić antykapitalistycznych banałów i zrzucać wszystkiego na pieniądz, niemniej jednak w pewien sposób czułem się inaczej, kiedy tych pieniędzy jeszcze nie było, a wszystko traktowało się jak wielką przygodę. Brzmi to chyba aż nazbyt naiwnie i może powinienem złorzeczyć bardziej na mój okres dorastania i przysłowiowego „poznawania świata”. Na szczęście nie przesiąknąłem jeszcze cynizmem do szpiku kości (tak mi się wydaje) i ciągle odczuwam wielką oraz szczerą przyjemność z pracy przy festiwalach. Każda edycja któregokolwiek z festiwali to jedna wielka niewiadoma, a ciekawość tego co będzie potrafi przyćmić każdą nudę, poczucie rutyny. Mimo wszystko, niegdysiejsze dwie godziny snu zamieniłem już na minimum sześć, z całonocnych imprez rezygnuję teraz częściej, a przygotowania do festiwali podszyte są coraz większym bagażem nie zawsze przyjemnych doświadczeń i po latach łapię coraz większy dystans do tego, co robię. Nie emocjonuję się już tak bardzo jak kiedyś, ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Do pewnych rzeczy się już przyzwyczaiłem, do innych dorosłem, do jeszcze innych złapałem większy dystans i nie ma co nad tym płakać.
Wciąż najistotniejszym czynnikiem, mającym na mnie największy wpływ, jeśli chodzi o podejście do organizacji festiwali, są po prostu ludzie. To od nich zależy, jaka będzie atmosfera, jak do pracy będzie się podchodzić i z jakim zapałem. Na początku festiwalowej przygody dopiero tworzyły się nasze siatki powiązań i relacje, które po latach ciągle utrzymują się na bardzo przyzwoitym poziomie. Na szczęście nie spotkał nas los wielu maturalnych klas, które po wielkich obietnicach o utrzymywaniu kontaktów po miesiącach po prostu się rozpływały. Ciągle jeżdżę na festiwale i pracuję z ludźmi, których poznałem dziesięć lat temu. Jak na razie nic nie wskazuje na to, że te relacje się rozpadną. Oczywiście nie zawsze było bajecznie i kolorowo. Konflikty w tak dużych grupach ludzi pracujących pod presją czasu są nieuniknione, ale większość z nich ma do tej pracy zdrowy dystans. Rozumiemy, że każdemu mogą puścić nerwy, a pewne słowa padają bez pomyślunku, ale wszystko da się załagodzić i każdy konflikt można rozwiązać. Trzeba tylko chcieć, a na szczęście większość osób, z którymi współpracuję, ma właśnie takie podejście. Przez lata poznałem setki wolontariuszy. W trakcie wielu rekrutacji zwerbowałem ponad tysiąc sto osób i tylko garstka okazała się być zupełnie niepasująca do specyfiki pracy przy wolontariacie na festiwalu. Cieszy fakt, że młodym ludziom wciąż chce się iść na wolontariat, nawet jeśli ich pobudki stają się coraz bardziej pragmatyczne i oportunistyczne. Nie mogę specjalnie narzekać, dlatego uważam, że głównie dzięki wolontariuszom i współorganizatorom, których znam od lat ciągle chce mi się pracować przy festiwalach. Takich wrażeń nigdzie indziej nie zaznałem, a to tylko dzięki tym ludziom właśnie.
No właśnie – czynnik ludzki, skoro już o tym wspomniałeś: czy w zakres Twoich obowiązków wchodziło kiedyś lub czy nadal wchodzi rozmowa z potencjalnymi gośćmi festiwalu? A jeśli nie, to czy wiesz jak wygląda proces zapraszania takich znakomitości ze świata filmu na poszczególne wydarzenia?
Jeżeli chodzi o zapraszanie gości na festiwal, to jedynie podczas pracy przy Dwóch Brzegach w Kazimierzu Dolnym miałem okazję brać bezpośredni udział w kontakcie z gośćmi. Moja praca polegała na opiece nad najważniejszymi personami festiwalu, ale zanim takowe w ogóle miałyby pomyśleć o przyjeździe, trzeba je było rzecz jasna zaprosić. Najlepiej zapraszać jest ludzi świata filmu w związku z konkretnym wydarzeniem festiwalowym, np. premierą nakręconego przez nich filmu, warsztatami, spotkaniem autorskim czy wręczeniem nagrody. Trzeba znaleźć kontakt do danego reżysera, producenta, aktora zwykle przez agencję filmową, która mając z danym artystą podpisany kontrakt na wyłączność, świadczy dla niego usługi pośrednictwa pomiędzy jego osobą a resztą świata. Od tego się zwykle zaczyna, ale jeśli siedzi się w środowisku filmowym już od jakiegoś czasu to jest szansa, że znamy kogoś, kto zna kogoś, kto zna kogoś… W ten sposób tworzy się siatkę kontaktów, buduje bazę ludzi, z którymi chce się współpracować i dzięki temu jest szansa dotrzeć do konkretnych artystów bezpośrednio. Odzywając się do agencji, nie zawsze mamy pewność, że nawiążemy kontakt z reżyserem czy aktorem. Agencje zaproszenia artystom przekazują, ale im bardziej popularna osoba w środowisku filmowym, tym przez większe sito trzeba przejść, bo „dobija” się do niej dużo więcej ludzi, zapraszając na swoje imprezy, festiwale, spotkania itp.
Kiedy już uda się organizatorom złapać kontakt z artystą, wtedy ustala się wszystkie szczegóły przyjazdu. Precyzuje się na jak długo dany artysta przyjeżdża, informuje gdzie będzie nocował, kiedy wyświetlany będzie jego film, czy po filmie jest spotkanie z publicznością itd. Ustala się, jak dana osoba dotrze na festiwal: czy na koszt organizatorów, czy swój własny (im bogatszy festiwal, tym artyści mają wygodniej), z kim przyjedzie, kto będzie się nią opiekował itp. Takich drobiazgów jest mnóstwo i wszystko trzeba mieć jak najlepiej dopięte, bo czasem mała nieudana rzecz może położyć cały przyjazd. W zeszłym roku do Kazimierza przyjechał wielki szwedzki reżyser Jan Troell wraz z żoną. Organizacja logistyki ich przyjazdu była nie lada wyzwaniem, bo ze względu na wiek reżysera nie mogli oni podróżować samolotem, dlatego trzeba było załatwić im najpierw transport promem ze Szwecji do Świnoujścia, a potem o 6:00 rano odebrać samochodem i przetransportować przez 3/4 Polski do Kazimierza Dolnego. Na szczęście wszystko się udało, ich pobyt trwał pięć dni, powrót również przebiegł bez zarzutu, a po wszystkim bardzo nam serdecznie dziękowali i powiedzieli, że będą zachęcać innych ludzi szwedzkiego środowiska filmowego do przyjazdu na kolejne edycje. Ręka rękę myje i tak to się z grubsza odbywa.
Artyści wybierający się na taki czy inny festiwal z pewnością biorą pod uwagę wiele czynników i nigdy nie ma się pewności, czy ktoś przyjedzie, czy nie. Np. Allan Starski stwierdził, że z większą chęcią przyjeżdża do Kazimierza na Dwa Brzegi, bo mniejszy festiwal jest częstokroć przyjemniejszy. To samo słyszałem zresztą od wielu innych artystów. Twierdzili, że wielkie imprezy filmowe są napuszone, pompatyczne i raczej nadęte, a przyjazd na nie wiąże się raczej z obowiązkiem promocji swojego filmu, aniżeli z jakąś większą przyjemnością. Na mniejszym festiwalu czują się swobodniej, bardziej zrelaksowani i często przyjeżdżają, bo chcą, a nie bo wypadałoby się pokazać. Dlatego już od pierwszej edycji trzeba się bardzo starać, żeby budować porządną markę festiwalu, a przez to reputację i dużą sieć kontaktów. W kolejnych latach może to porządnie zaprocentować. Im większe nazwiska, tym większa publiczność, a to wiąże się z większymi dofinansowaniami. Ważne, żeby ciągle się rozwijać i nie osiadać na laurach, bo zastój częstokroć wiąże się z regresem, dlatego budowanie marki festiwalu jest ciężką i niekończącą się pracą.
Ty też tak uważasz? Że im mniejszy festiwal tym większa przyjemność i radość z możliwości jego tworzenia i uczestnictwa w nim?
Myślę, że jest zasadnicza różnica w „odczuwaniu” festiwalu pomiędzy uczestnictwem w roli zaproszonego gościa, zwykłego uczestnika, przedstawiciela mediów czy właśnie współorganizatora. Mnie jeszcze na festiwale nie zapraszają, sam się wpraszam. Natomiast jako zwykły uczestnik i współorganizator nie mogę tego tak jednoznacznie podzielić, że lepsze są mniejsze, a duże gorsze. Oczywiście, tworząc mniejszej rangi festiwal, ma się do czynienia z większą ilością różnorodnych obowiązków. Im festiwal większy i im lepszy poziom jego zarządzania, tym praca jest bardziej posegregowana, skategoryzowana i poukładana, a, co za tym idzie, ma się mniejszy wpływ na całokształt, co wcale nie oznacza mniejszego odczuwania przyjemności z jego tworzenia.
Biorąc na warsztat typowy schemat działania przedsiębiorstwa, widać, że im większa działalność, tym obowiązki są klarowniej podzielone. Jedna osoba zajmuje się księgowością, inna HR-em, jeszcze inna marketingiem itd. Dość podobnie jest na festiwalach. Im mniejsza impreza, tym odpowiedzialność jest bardziej rozproszona. Jedna osoba może zajmować się różnymi dziedzinami, np. kontaktować się z mediami, organizować ulotki i tworzyć wnioski o dofinansowanie. Oczywiście taka sytuacja może też nastąpić na większych festiwalach, ale duże wydarzenia filmowe nie byłyby duże, gdyby nie dobra organizacja pracy.
Przechodząc jednak do sedna, ja mam ogromną przyjemność z tworzenia festiwali każdej rangi. Wszystko jednak zależy od atmosfery i ludzi, z którymi współpracuję, ale o tym już mówiłem wcześniej. Jestem tak samo dumny z tego, że na Camerimage zajmowałem się wolontariuszami, na Dwóch Brzegach opieką nad gośćmi, a przy Se-Ma-Forze robieniem masy różnorakich rzeczy, od mniej do bardziej istotnych. Każdą imprezę i każdą edycję ocenia się inaczej, ale taki to już urok pracy w kulturze. Nigdy nie wiadomo, jak się wydarzenie uda, więc robi się wszystko, żeby wypadło jak najlepiej. Dlatego zwykle najbardziej zapada mi w pamięć uczucie na chwilę po zakończeniu festiwalu, kiedy można na spokojnie usiąść, pogratulować sobie nawzajem i szczerze powiedzieć, że się (mniej lub bardziej) udało. Nie ma wtedy znaczenia, czy była to impreza na trzysta czy na trzy tysiące osób. Istotne jest to, jak i co dalej chcemy robić.
Dziękujemy bardzo dyrekcji Muzeum Kinematografii w Łodzi za udostępnienie przestrzeni do wykonania sesji zdjęciowej.
www.kinomuzeum.pl
korekta: Paulina Goncerz