And the Oscar goes to…

Patrycja Mucha: Co myślicie: czy ten rok jest lepszy niż poprzedni pod względem jakości filmów?

Mateusz Sądaj: Myślę, że ten rok był przede wszystkim bardziej różnorodny. Filmy z wielu, bardzo skrajnych obszarów tematycznych, estetycznych i ideologicznych znalazły się w jednym worku. To oznacza ogromną trudność w ich ocenie i wartościowaniu. Wizualność staje w szranki z tożsamością, problemy społeczne z indywidualnymi i tak dalej.

Gaba Bazan małeGaba Bazan: Osobiście trudno mi ocenić, czy jest lepiej, czy gorzej. Jeżeli spojrzeć przekrojowo, to istnieją pewne schematy w doborze nominacji dla najlepszego filmu. I tak na przykład mamy kolejny film poruszający problem czarnoskórych w Ameryce, mamy film akcji i mamy produkcje, których akcja umiejscowiona jest w latach 60./70., co stało się teraz bardzo popularne. Zgodzę się z Mateuszem – jest tutaj ogromna różnorodność. Nie chcę narzekać na wybory Akademii, ale jestem ciekawa, czy tegoroczna statuetka dla najlepszego filmu będzie potwierdzeniem niepisanych reguł, czy wszystkich zaskoczy.

Generalnie odnoszę wrażenie, że w tym roku więcej można przewidzieć w przypadku nominacji dla aktorów, częściej przy tej okazji mówi się o pewniakach. Podajmy tu przykład Julianne Moore – osobiście nie trafiłam na osobę, która by typowała kogoś innego.

 

Mateusz Sądaj: Może dlatego wszyscy typują jej wysokość Julianne, bo nie ma absolutnie żadnej konkurentki w swojej kategorii. „Motyl Still Alice” faktycznie odstaje od nominacji w głównej kategorii, ale właśnie dzięki Moore ogląda się go z przyjemnością. A co myślicie o takim (nieopisanie fantastycznym co prawda) tworze jak „Birdman” i jego obecności w nominacjach? Chyba przyznacie, że to odstająca od reszty pozycja?

Piotr Kałużny małePiotr Kałużny: Skoro pojawił się temat najlepszej aktorki, to nie zgodzę się, że jest tylko Julianne Moore. Krótka dygresja. Czy ktoś spodziewał się nominacji dla Gary Oldmana za „Szpiega”? Jeśli pamiętacie, to on tam raczej sobie po prostu był, trochę nieruchomo i statycznie, jak Alain Delon w „Samuraju”. A jednak rolę krytycy chwalili. W tym roku mamy świetny przykład takiej niezbyt chwalonej już sztuki aktorskiej, czyli tonowania emocji, wchodzenia w rolę. Nie nadekspresji, ale dawkowania jej. I pod tym względem wygrywa Marion Cotillard za „Dwa dni, jedna noc”, bo stworzyła niebywałą mieszankę wstydu i depresji, dystansu i determinacji. Tego się nie widzi z biegu, ale takie detale jak podkrążone oczy i niedospanie składają się na prawdziwe, rzemieślnicze przygotowanie do roli. Nie będę oryginalny, też głosuję na Moore, głównie za całokształt twórczości i bardzo przekonujące odegranie roli kobiety wpadającej w pułapkę własnego ciała, ale akurat w tej kategorii mam największy rozdźwięk i jeśli wygra Marion, to wcale się nie zdziwię.

Gaba Bazan: No i o tym właśnie mówię. Są takie kategorie, gdzie nie mamy absolutnie żadnych wątpliwości, komu zostanie przyznana statuetka. W zeszłym roku nie było aż takich oczywistości. Nie tylko „Birdman” odstaje. Na tle innych nominacji „Grand Budapest Hotel” również nie wpisuje się w klucz. Dorzucając do tego „Snajpera”, mamy tak szeroki wachlarz filmów, co uważam za absolutny pozytyw. Samą nominacją docenili każdy rodzaj filmu, a i typowanie staje się przyjemnością, bo wygrana pozostaje wielką niewiadomą.

A wracając do „Birdmana” – ciekawa jestem, na ile Akademia zauważy w nim wartość i dowartościuje go statuetką/ami, bo film niewątpliwie na część z nich zasługuje. No i zaznaczmy, że już same nominacje świadczą o potędze Meksyku: w zeszłym roku Alfonso Cuarón, teraz Alejandro Iñárritu.

„Birdman” / fot. materiały prasowe

„Birdman” / fot. materiały prasowe

Piotr Kałużny: Wcale nie uważam, że ten rok jest jakiś lepszy, czy gorszy. Pod względem nominacji (skupiam się teraz na kategorii „najlepszy film”) wcale nie odstaje od poprzednich lat, bo zdarzały się już tak mocno zróżnicowane nominacje, zarówno pod względem gatunkowym czy fabularnym, jak i budżetowym. Na plus zasługuje pojawiająca się coraz częściej tendencja do chwalenia filmów niezależnych. W tym roku mamy „Whiplash”, choć i ten film (najlepszy w Sundance) też wpisuje się w konkretne prawa filmowego rynku. Już od wielu, wielu lat większość filmów Oscarowych nie wzbudzała wielkich emocji krytyków. Zwykle były to pojedyncze pozycje, które zdołały się wgryźć w ten bezlitosny producencki rynek. Trzeba to powiedzieć i ciągle powtarzać: Oscary to targowisko filmów najlepiej wypromowanych. Dość powiedzieć, że producenckie rekiny Hollywoodu, bracia Weinstein, niejednokrotnie udowodnili, że im lepiej wypromowany film, tym większe szanse na Oscary. Dlaczego? Bo więcej osób go obejrzy, a im więcej osób jakiś film ogląda i docenia, to potem mamy już efekt kuli śniegowej (via „Ida”). Ich największy sukces ostatnich lat, czyli „Artysta” jest tego najlepszym przykładem. Film tak bardzo odstawał od wszelkich konwencji rządzących współczesnym rynkiem, że gdyby nie kampania promocyjna Weinsteinów, to film pewnie nie wyszedłby poza granice Francji. W tym roku mamy z kolei ich (powiedzmy to głośno) niezbyt zachwycającą „Grę tajemnic”, no ale takich niezbyt zachwycających filmów zawsze się kilka znajdzie, bo i gusta ponad pięciotysięcznej Akademii są różne, nawet jeśli statystycznie większość z nich jest białymi, konserwatywnymi zgredami po siedemdziesiątce. Jest z czego wybierać i w ostatecznym zestawieniu zawsze są niespodzianki, choć i bukmacherzy mają tu coś do powiedzenia. Co ciekawe, w tym roku mamy aż cztery biografie, ale pomimo tego wiadomo, że wygra „Boyhood”.

Gaba Bazan: Ja bym nie była taka pewna wygranej „Boyhood” w głównej kategorii (albo nie chcę być). Patrząc na Akademię przez pryzmat Amerykanów, myślę, że za mało mówi się o „Selmie” i Kingu, a ten, jak wiadomo, jest w Ameryce uwielbiany. Dlatego też statuetka nie byłaby dla mnie większym zaskoczeniem. Plus na tle dyskusji o nominacjach i małej burzy dotyczącej samych białych kandydatów można dodać deklarację „nie chcemy być rasistami”.

„Boyhood” / fot. materiały prasowe

„Boyhood” / fot. materiały prasowe

mateusz sądaj małeMateusz Sądaj: „Boyhood” to w moich oczach film efekciarski. Oczywiście nie tak, jak „Strażnicy Galaktyki” albo „Kapitan Ameryka”, a nawet nie tak, jak „Interstellar”. Ale nie dostrzegam w nim nic poza długotrwałym procesem realizacyjnym, podpartym rzecz jasna dobrym warsztatem i idealną, drugoplanową kreacją Patricii Arquette. Scenariusz napisał się sam i umówmy się – nie był odkrywczy. Gra aktorska pozostałej obsady pozostawia wiele do życzenia, a warstwa konceptualna filmu jest wtórna. Efekciarstwo sprawdza się jednak na oscarowej gali, nawet tak skrzętnie ukryte.

Myślę, że „Selma” może być czarnym koniem głównej kategorii. To przyzwoicie zrealizowany obraz o tematyce najwyższego kalibru. Nie zapominajmy o silnie politycznych skłonnościach Akademii: ten wybór nikogo by nie zdziwił. Przyznam Ci rację, Piotrze – „Gra tajemnic”, podobnie jak „Teoria wszystkiego”, to filmy dobre, ale nie wyjątkowe. Poza wyśmienitą grą aktorską i nie najgorzej skrojonymi scenariuszami brak im wydźwięku, który wybrzmiewa po zakończonym seansie, tak jak „Birdman” pozostawia niedosyt w swoim potoku myśli, emocji i zdarzeń. I nie jest to spowodowane ich biograficznością – „Selma” poradziła sobie z tym świetnie. Kompletnym odchyleniem wydaje mi się natomiast „Grand Budapest Hotel”. To bardziej bajka, nierealny potok obrazów niż film. Przy postawieniu go obok „Snajpera” wygląda jak kolorowa zabawka, wciąż jednak uwodząca. Ciekawe, co myślał Clint Eastwood, oglądając „Grand Budapest Hotel”.

Piotr Kałużny: Mateusz – pewnie to, co większość ludzi: „Wes, jesteś dobry w swoich bajkach, ale tak piękną pisankę malowaną na wydmuszce sprzedawaj gdzie indziej”.

„Selma” / fot. materiały prasowe

„Selma” / fot. materiały prasowe

Gaba Bazan: Muszę się zgodzić z Mateuszem. Nie potrafię docenić „Boyhood” jak inni, dla mnie to przerost formy nad treścią. Sama koncepcja jest oczywiście godna pochwały (i Akademia faktycznie lubi taką pomysłowość nagradzać), jednak mi czegoś zabrakło. Mnie ten film zwyczajnie rozczarował. Co do Andersona, powiem, że trafiłam ostatnio na film z kulis powstawania „Grand Budapest Hotel” i mam do tego reżysera ogromny szacunek za to, jak dokładnie i z jakim sercem tworzy swoje „bajki”.

Piotr Kałużny: Zeszłoroczna wygrana „Zniewolonego” i sama nominacja „Selmy” wydaje mi się wystarczającym zadośćuczynieniem dla ewentualnego „nie chcemy być rasistami”. Nawet Akademia nie lubi się powtarzać, więc myślę, że tutaj temat jest wyczerpany, przynajmniej na kolejny rok. Inna sprawa, że (i tu znów tendencja Akademii) wygrywające filmy zdobywają jeszcze jakieś pokątne Oscary, a że „Selma” może wygrać jedynie dodatkowo za piosenkę, to jak dla mnie jest ona co prawda bardzo dobrym, ale wciąż jedynie zapychaczem nominacyjnym.

Co do „Boyhood”, postaram się wytłumaczyć, dlaczego uważam, że wygra:
1. Akademia zawsze docenia filmy związane z chwalebną historią narodu USA (via „Operacja Argo”), wkładem w rozwój kinematografii („Artysta”), czy fabułą „dotykającą” największą rzeszę ludzi (np. „Zniewolony” – niewolnictwo, „Jak zostać królem” – odwaga i potrzeba walki z jakimkolwiek uzurpatorem). Chodzi o to, żeby rzesze ludzi mogły odnieść siebie, swoje życie do oglądanego filmu i jakoś się z nim utożsamić. A że historia dorastania chłopca jest tak naprawdę historią nas wszystkich – stąd moje przekonanie o jego wielkości i wygranej.

2. Nawet jeśli są filmy bardziej poruszające, lepiej skondensowane fabularnie, trzymające mocniej w napięciu, to zwykle doceniane są filmy mocne warsztatowo, wykazujące się sporym nakładem pracy. Chodzi mi tu o chwalenie etosu pracy Amerykanów. Stąd też „Boyhood” wygrywa, bo Linklater wykazał się nie lada cierpliwością i kreatywnością w kręceniu filmu na przestrzeni 12 lat. Co prawda, za reżyserię dałbym Oscara Iñárritu, ale to głównie dlatego, że „Boyhood” i „Birdman” wykazują się najlepszym rzemiosłem filmowym. Jeśli w filmie są sceny nieprzemyślane lub takie, które wydają się zbędne, to realizacja siada. „Boyhood” i „Birdman” nie mają ani jednej sceny zbędnej (w moim mniemaniu) i wszystko się świetnie klei, filmy nie mają momentów „przestoju”, niemniej Alejandro jakoś więcej się musiał napocić, żeby wszystko zgrać.

3. Przesłanie filmu nie powinno uderzać w filozofię Hollywoodu i jego wpływy, a „Birdman” w pewnym momencie jasno wyśmiewa politykę blockbusterów i tępotę umysłową publiczności. Jeśli film uderza w rozumowanie „na tanich i płytkich blockbusterach się najwięcej zarabia”, to nie spodziewam się, żeby Akademia pochwaliła film, który gryzie karmiącą go rękę. Może nie gryzie on w sensie dosłownym, bo inne treści uwydatniają się tu dużo mocniej, ale np. „Mapy gwiazd” Cronenberga, dzieło totalnie oczerniające środowisko Hollywoodu, nie spotkały się z żadnym uznaniem w USA, jedynie w Europie. Plotki głoszą, że po premierze w Cannes artyści stwierdzili, że nie będą tego filmu polecać nikomu w Ameryce. Wracam do punktu wyjścia. Za mało ludzi widziało „Mapy…”, za mało go doceniło, stąd klapa w Oscarach. Stąd też uważam, że tak grzeczny, ciepły, optymistyczny i podnoszący na duchu „Boyhood” przebije „Birdmana” w kontekście całokształtu, nawet jeśli „Birdman” dostanie inne Oscary.

Rozumiem, że można nie lubić „Boyhood”, bo nawet taki film będzie miał swoją opozycję, co jest jak najbardziej wskazane, ale mówić o nim, że to przerost formy nad treścią jest mocnym przegięciem, szczególnie w kontekście „Grand…”. Nie zrozumcie mnie źle, ja Wesa bardzo lubię i moje nazywanie jego filmów „bajkami” nie jest sarkazmem, ale to właśnie „Grand…” jest tutaj świetnym przykładem przerostu formy. Chorobliwa, wręcz neurotyczna potrzeba trzymania symetrii, którą Wes się wyróżnia, zawsze tworzyła wspaniałe kompozycje, ale za tą estetyką w tym wypadku niespecjalnie dużo się kryje – ot, kryminalna historia z baśniowo-lukrowanym wątkiem miłosnym (znowu młodzi, zagubieni, w tarapatach, związani przez zły los i buntowniczą postawę). Nie chcę tu zaczynać jakiejś gry w tenisa, gdzie zamiast piłki lecą obelgi (via „Rosencrantz i Guildenstern nie żyją”), ale swoje musiałem powiedzieć.

Doszedłem do momentu, w którym walka opiera się na „Boyhood” i „Birdmanie”, ale szczerze – nie widzę czarnych koni. „Grand Budapest Hotel” dostanie nagrody co najwyżej za muzykę i scenariusz, „Whiplash” za montaż, „Snajper” za kwestie techniczne, a „Gra tajemnic” i „Teoria wszystkiego” zapewne nie dostaną nic (OBY!!!)

„Grand Budapest Hotel” / fot. materiały prasowe

„Grand Budapest Hotel” / fot. materiały prasowe

Patrycja Mucha małePatrycja Mucha: Mnie się wydaje, że przynajmniej w odniesieniu do głównej kategorii można powiedzieć jedno: w tym roku to totalna sinusoida jakości. Z jednej strony są świetne, niemal doskonałe (przynajmniej dla mnie) „Boyhood”, „Grand Budapest Hotel” i „Whiplash”, a z drugiej mocno średnie, nijakie i przeciętne „Gra Tajemnic”, „Selma” i „Teoria wszystkiego”. Zeszły rok był bardziej uśredniony.

Jeżeli chodzi o moje typy, to powiem to samo, co Piotr : „Selma” nie wygra, bo w zeszłym roku wygrał „Zniewolony” i to wystarczy, zwłaszcza biorąc pod uwagę inne filmy, dużo lepsze i bardziej oryginalne. „Zniewolony” wygrał nie tylko dlatego, żeby udowodnić, że Ameryka nie jest dłużej rasistowska – to po prostu świetnie zrobiony film, którym „Selma” po prostu nie jest.

I nie ze względu na równowagę sił, ale szczerze i całym sercem przyłączam się do Piotrka także w przekonaniu, że wygra „Boyhood”. A jeśli nie on (choć to mało prawdopodobne) to Iñárritu ze swoim „Birdmanem”. Film Linklatera, Amerykanina pełną gębą, który zachwycił cały świat dziełem o chłopcu, który żyje w Ameryce i przeżywa amerykańskie problemy codzienności. C’mon. Może Was nie zachwycił, ale tabuny krytyków nie mogą się mylić.

A co z aktorem pierwszoplanowym? W zeszłym roku faworyt murowany, a w tym roku? Świetny Keaton i doskonały Redmayne. Ja stawiam na Eddiego, choć „Teorii wszystkiego” nie lubię. Ale raz, że dostosował się do roli i naprawdę świetnie zagrał sparaliżowanego Hawkinga (co oczywiście zawsze działa na korzyść aktora) a dwa, że po prostu wspaniale się spisał, nie tylko poprzez swoją fizyczność.

„Motyl Still Alice” / fot. materiały prasowe

„Motyl Still Alice” / fot. materiały prasowe

Piotr Kałużny: Co do aktorów nie będę oryginalny i stawiam na Keatona. Powrót po latach w niebywałym stylu, a facet w formie jak nigdy. Eddie jest już tak schematycznie obsadzony w nominacjach (znowu chory, zniedołężniały, wzbudzający tanie emocje, geniusz zatrzaśnięty w zepsutym ciele… ile można), że wystarczą mu już Glob i Bafta. Czarnego konia upatruję w Carellu („Foxcatcher”). Brawa należą się nie tylko za charakteryzację (ja go na serio nie poznałem, aż do napisów końcowych), ale to kolejna rola w stylu Oldmana ze „Szpiega”, o którym wspominałem. Stonowany, psychosomatycznie dawkujący objawy socjopatii i empatii na przemian. Niebywała rola (film zresztą też).

Patrycja Mucha: Jestem skłonna przychylić się do opinii, ze „Birdman” to popis Keatona. Ale zdrowy rozsądek podpowiada mi, że wygra Eddie.

Mateusz Sądaj: Wyjątkowo w męskiej kategorii pierwszoplanowej nie mam żadnego typu. Nie dlatego, że żadna mnie nie zachwyciła – doceniam każdego z osobna za inne rzeczy, ale mam wrażenie, że nominacje te są jakby konsekwencją nominacji głównych kategorii. O ile w kategoriach żeńskich Akademia się wysiliła i poszukała mniej oczywistych pozycji, o tyle każdy nominowany film ma swojego nominowanego mężczyznę. Czy byli faktycznie najlepszymi aktorami zeszłorocznych filmów w ogóle? To wydaje się bez znaczenia. Zdecydowanie ciekawsze propozycje mamy w przypadku aktorów drugoplanowych. Tu faworytem jest Simmons, choć Duvall także odwalił niesamowitą robotę.

Gaba Bazan: Ja muszę przyznać, że kategoria roli drugoplanowej męskiej jest w tym roku na bardzo wysokim i równym poziomie, a rywalizacja jest zacięta. Każdy z tych aktorów pokazał, że na nagrodę zasługuje. Ja osobiście stawiam na Simmonsa, ale zgodzę się z Mateuszem – to, co pokazał Duvall czy Norton, to coś pięknego.

„Foxcatcher” / fot. materiały prasowe

„Foxcatcher” / fot. materiały prasowe

Piotr Kałużny: Dla mnie Simmons to drugoplanowy pewniak (choć wciąż pamiętam, że Oscary to loteria) i jedynie Norton może coś tu zmienić. Reszta nie zrobiła niczego nowego, czego nie zrobiłaby w swoich poprzednich filmach.

Patrycja Mucha: Ja sama mam spore wątpliwości. O ile Jared Leto był zeszłorocznym pewniakiem, tak w tym roku nie potrafię się zdecydować: Edward Norton czy J.K. Simmons. Po prostu nie umiem. Za to nagrodę za drugoplanową rolę żeńska powinna, moim zdaniem, otrzymać Patricia Arquette.

Gaba Bazan: Ja tu z kolei spore mam wątpliwości. Jakoś jestem wybitnie krytyczna i według mnie każda z tych aktorek zagrała dobrze, nawet bardzo, ale nie umiem wyróżnić tej najwybitniejszej, bo żadnej jako takiej nie odebrałam. Powiem tylko, że nawet ukochana przeze mnie Meryl nie uratowała „Tajemnic lasu”…

Mateusz Sądaj: Och, tak! Patricia najbardziej zachwyciła mnie w „Boyhood” (a zachwytów nie było wiele!). To właśnie jej zmiana, jej transformacje, rozwój i postęp przyciągnęły moją uwagę. Nie mam wątpliwości – jest świetną aktorką, piękną, naturalną kobietą. To na niej widać upływ czasu. Ale mam do Was inne pytanie, bardziej ogólne. Czy zauważyliście, jak bardzo „męskie” są tegoroczne Oscary? Wszystkie filmy jeśli nie kręcą się wokół konkretnego mężczyzny, to opierają się na przeważająco męskiej obsadzie, w której kobiety są definitywnie drugoplanowe. „Snajper”, „Boyhood”, „Gra Tajemnic”, „Birdman”, nawet w „Grand Budapest Hotel”. Jeśli spojrzymy na nominacje za role żeńskie, to zazwyczaj są to filmy spoza głównej kategorii. Czy uważacie, że jest to w jakiś sposób istotne? To czysty przypadek, czy raczej tegoroczne Oscary ujawniają pewne cechy naszej kultury?

„Boyhood” / fot. materiały prasowe

„Boyhood” / fot. materiały prasowe

Piotr Kałużny: Wśród kobiet też stawiam na Patricię. Faktycznie, widać w niej dużą poprawę od czasu „Stygmatu” i „Ciemnej strony miasta”. Widać, że niektórzy aktorzy dopiero z wiekiem dojrzewają do poważnego aktorstwa i ról, tak jak Brad Pitt. Pierwsza w życiu nominacja Emmy Stone świadczy o tym, że wygląd to nie wszystko, a talent i warsztat ma dziewczyna naprawdę spory, choć nie spodziewam się, żeby tutaj Patricii zagroziła. Reszta (Keira i Meryl) niczego nowego nie wykreowały, tak więc to raczej nominacyjne zapchajdziury, a Dern to już dla mnie totalne zaskoczenie (w negatywnym sensie). Zwyczajnie zagrać niepoprawnie optymistyczną i jednorodną postać… kolejny przykład, że za oceanem czasem docenia się nie tyle umiejętności, co tworzy wyimaginowane wzory do naśladowania.

I tu przechodzę do wypowiedzi Mateusza, który trzeźwo dojrzał pewną smutną tegoroczną tendencję oscarową. Mało się w tym roku mówi o marginalizacji płci żeńskiej, choć od lat wielu artystów narzeka, że kobiety nie dostają tak dużo ciekawych ról jak mężczyźni, przez co nie mają jak i kiedy się wykazać. Poza tym, pierwsze, co się wszystkim rzuciło w oczy, to „białe” nominacje. Poza reżyserką „Selmy”, Avą DuVernay’e, Afroamerykanie zostali zepchnięci z pierwszego planu właściwie w każdej nominacji, co tylko może potwierdzać teorię o chęci usprawiedliwiania się Akademii i wrzuceniu „Selmy” do głównej kategorii. Albo właśnie w drugą stronę: w zeszłym roku był „Zniewolony”, to teraz czas na czystej krwi Aryjczyków. Oczywiście nie chcę tworzyć rasistowskich teorii spiskowych, bo zawsze pozostaje trzecia furtka. Może po prostu i najzwyczajniej w świecie nie było z czego wybierać i tak się „niefortunnie” zdarzyło, że biali byli w tym roku po prostu lepsi. Sam sobie jednak zaprzeczę, bo w męskich nominacjach spokojnie zamieniłbym Coopera na Oyelowo.

Patrycja Mucha: A ja nie. Cooper wyjątkowo grał inaczej niż zwykle, a Oyelowo jest jak reszta filmu – dość zwyczajny. A na kogo głosujecie w kategorii, która wzbudza w nas najwięcej emocji? Najlepszy film nieanglojęzyczny to? Dobra, wszyscy wiedzą, że „Lewiatan”. Jest po prostu lepszy od „Idy”.

„Lewiatan” / fot. materiały prasowe

„Lewiatan” / fot. materiały prasowe

Piotr Kałużny: Sercem jestem z „Idą”, rozumem z „Lewiatanem”, ale z kilku względów (głównie globalno-rusofobicznych) wydaje mi się, że wygra Zwiagincew. Szkoda, że „Turysta” nie dostał się do zestawienia.

Patrycja Mucha: Szkoda też, że nie znalazła się tam „Mama” Dolana. Ale uważam, że w tym roku w tej kategorii są naprawdę perełki, najlepsze z najlepszych. „Dzikie historie” też są przecież bardzo dobre, choć zupełnie z innej beczki.

Piotr Kałużny: „Timbuktu” nie widziałem, „Mandarynki” są mądre, szczególnie w obliczu aktualnych konfliktów zbrojnych, „Dzikie historie” w porządku, ale trudno jest mi go docenić, kiedy robi się film/miniserial składający się z epizodów. Trochę to zbyt proste jak na Oscara. „Mama” byłaby tu rewelacyjna i fakt – szkoda, że jej brakuje.

Patrycja Mucha: Ja nie widziałam „Timbuktu” i „Mandarynek”, ale w przypadku drugiego tytułu te wszystkie superlatywy nie mogą być bezpodstawne. „Dzikie historie” są mimo wszystko mocno komediowe i z tego pewnie wynika to, co nazwałeś „zbytnią prostotą”. Nie poruszają ważnego tematu (przynajmniej patrząc na film jako całość), są nowelowe i brak im popularnej teraz „subtelności”. Ale w mojej opinii to nie znaczy, że są gorsze. Tylko do tego typu filmów nie zwykliśmy podchodzić poważnie.

Piotr Kałużny: E, tam. „Noc na ziemi” Jarmuscha jest epicka, nowelowa, przedzielona długimi, czarnymi planszami i ładnie skomponowana. „Kwaidan” Kobayashiego to samo, tylko w wersji „duchowego” horroru. „Eroica” to już klasyk. „10 minut później trąbka” i „…wiolonczela” też są bardzo dobrymi składankami. Do takich filmów też podchodzimy poważnie, o ile są poważne, a „Dzikie historie” są intencjonalnie przerysowane, co zdecydowanie działa na jakość humoru, ale gdzieś zanika „istotność życia”, przez co film traci na wartości.

Patrycja Mucha: No, otóż to. Co tu dużo mówić: humor nie jest w cenie. A co z reżyserem? Bo ja, choć uwielbiam Andersona, to jeżeli chodzi o główne kategorie, to właściwie nagrody upatruję tylko na tym gruncie (choć i tutaj jest duża konkurencja, mam na myśli przede wszystkim Iñárritu).

„Whiplash” / fot. materiały prasowe

„Whiplash” / fot. materiały prasowe

Gaba Bazan: Też tak sądzę, w kategorii najlepszego reżysera czuję Andersona lub Iñarritu. W „Grand Budapest Hotel” stawiam jeszcze na nagrody za muzykę lub/i scenografię.

Mówimy o „Idzie”, a nie zapominajmy o naszych krótkich metrażach! Myślę, że za mało się mówi w Polsce o naszych nominacjach w tej kategorii, nie sądzicie?

Patrycja Mucha: Sądzimy, ale to w dużej mierze dlatego, że krótkie metraże w ogóle nie są doceniane, oglądane i słabo dystrybuowane. Ale „Naszą klątwę” można obejrzeć TUTAJ, a „Joanna” będzie dostępna na stronie Ninateki 22.02. w godzinach 19.00-22.00.

„Ida" / fot. materiały prasowe

„Ida” / fot. materiały prasowe