10 najlepszych filmów roku 2014

Każdy szanujący się serwis internetowy podał już wybraną przez jego redaktorów dziesiątkę najlepszych produkcji AD 2014. My w tym roku też postanowiliśmy pójść w tym kierunku, dlatego w odróżnieniu od roku poprzedniego (kiedy to podsumowaliśmy kino polskie i światowe w trakcie redakcyjnych dyskusji) prezentujemy Wam zestawienie sporządzone przez dziennikarzy oraz osoby zaprzyjaźnione z Reflektorem. Enjoy!

Elliott Brown

fot.. Elliott Brown na licencji Creative Commons – Uznanie autorstwa 3.0 Polska (CC BY 3.0 PL)
http://​creativecommons​.org/​l​i​c​e​n​s​e​s​/​b​y​/​3​.​0​/​pl/

Miejsce 10/9 ex aequo:

„Zimowy sen” (reż. Nuri Bilge Ceylan)

Piotr Kałużny:

Mimo iż zimowy sen nie ma tu nic wspólnego z niedźwiedzim letargiem, trzeba zaznaczyć, że reżyser swoim filmom nadaje tytuły na wpół metaforycznie i dosłownie. Powolny, nostalgiczny i chłodny, zamknięty w przestrzeni eleganckiego hotelu w Kapadocji klimat ściera się z gorącymi rozmowami przepełnionymi troską, namiętnością i wzniosłością intelektualną. Wszystko podszyte jest hipokryzją arystokraty, któremu z trudnością przychodzi dogadanie się z życiową partnerką, a który jednocześnie dystansuje się od biednych, potrzebujących i proszących o pomoc sąsiadów jego wielkiej posiadłości. Trochę w tym medytacji nad kondycją ludzkiego charakteru, a trochę kinoteatru, z desek którego życie nie schodzi przez niespełna trzy i półgodzinny seans.

zimowy sen

fot./ materiały prasowe

„Wilk z Wall Street” (reż. Martin Scorsese)

Mateusz Ledwoń:

„Wilk z Wall Street” jest trochę jak Kanye West (dlatego pożyczenie „Black Skinhead” na soundtrack było takim strzałem w punkt): wzbudza kontrowersje, irytuje i odrzuca, bo bywa głupawy; pławi się w nadmiarze, przesadzie i blichtrze, któremu daleko do utartych kanonów dobrego smaku. Hejterzy będą hejtować. Prawda jest jednak taka, że trudno o przykład artysty, którego persona lepiej wpasowywałaby się w pokręconego ducha naszych czasów. To samo z „Wilkiem…”, będącym sposobem Martina Scorsese na powiedzenie światu: „Jeszcze nie zdziadziałem!”. Za dużo, za szybko, za długo, zbyt ostro. Cycki, wulgaryzmy, kuriozalne sceny, które miały się stać internetowymi memami (i stały się); toast DiCaprio, autopastisz. Gdzieś pomiędzy świetne studium charakteru.

wilk z wall street

fot./ materiały prasowe

Miejsce 8: „Strażnicy galaktyki” (reż. James Gunn)

Wiktoria Ficek:

W epoce prześcigania się komiksowych ekranizacji filmowe uniwersum Marvela wiedzie prym. W 2014 roku ta nieustannie wydająca nowe produkcje machina podbiła w całości moje serce. Wszystko za sprawą pyskatego i zmutowanego gryzonia, drzewa, czerwonego mięśniaka, zielonej, aczkolwiek pięknej, morderczyni i wybitnie niezwykłego w swojej ludzkiej przeciętności człowieczka, znanego ponoć jako Star Lord. Chwała im za mój płacz na sali kinowej. Ze śmiechu oczywiście!

„Strażnicy Galaktyki” to przede wszystkim dobra rozrywka. Chris Pratt w roli Petera Quilla to nowsza wersja Hana Solo, a (jak wiadomo) wszystkie kochamy Hana Solo. Absurdalne rozwiązania problemów przez głównych bohaterów to mistrzostwo, czego dowodem jest choćby ucieczka z więzienia. Pokładam wielką nadzieję w drugiej części, która ma zagościć na ekranach kin w 2017 roku. Tyle czekania!

la_ca_0415_guardians_of_the_galaxy

fot./ materiały prasowe

Miejsce 7: „Tylko kochankowie przeżyją” (reż. Jim Jarmusch)

Gabriela Bazan:

Niezastąpiony Jim Jarmush po kilkuletniej przerwie postanowił o sobie przypomnieć – i to w jakim stylu! Jego opowieść o wampirach (notabene dalekich od ich stereotypowego wizerunku) jest prawdziwą ucztą dla zmysłów widza. Ujmują scenografia, kolorystyka, ruchy kamery, ścieżka dźwiękowa, a także sami aktorzy – genialni w swoich rolach Tom Hiddleston i Tilda Swinton. To produkcja, którą trzeba docenić. Chociażby za dekadentyzm i wyrafinowanie, zarówno postaci, jak i wykreowanego otoczenia, okraszonego genialną muzyką. Jednakże, co należy przyznać, przez swój specyficzny klimat „Tylko kochankowie przeżyją” zdecydowanie należy do gatunku filmów dzielących ludzi na tych, którzy je nienawidzą i tych, którzy je kochają.

tylko kochankowie przeżyją

fot./ materiały prasowe

Miejsce 6: „Wielkie piękno” (reż. Paolo Sorrentino)

Paweł Świerczek:

Podobno pewne książki są niemożliwe do zekranizowania. Jeśli to prawda, „Wielkie piękno” jest filmem niemożliwym do przełożenia na język pisany, a Sorrentino jest trochę jak Gombrowicz (chyba nawet chodzi mu o coś podobnego). Żadne czytane przez Was teraz słowo nie zbliża nas nawet o krok do istoty najnowszego „Wielkiego piękna”. Ta tkwi w obrazie – czystym, pustym, pozbawionym znaczeń, których uczono nas poszukiwać w wielkich dziełach od czasów podstawówki. Można napisać, że film Paolo Sorrentino jest metaforą moralnej pustki, że opowiada o popostmodernistycznym wypaleniu, tęsknocie za sensem, o upadku klasy wyższej i rozkładzie intelektualizmu – będzie to jednak znaczyło tyle samo, co napisanie, że film ma ładne zdjęcia i piękną muzykę. Wszystko to prawda, ale nie o to chodzi. „Wielkie piękno” jest dziełem, którego trzeba doświadczyć na własnej skórze, koniecznie w kinie – zatonąć w ekranie i dać się ponieść wyrafinowanej zabawie, poza którą nie ma już nic. Nasuwa mi się jeszcze jedno skojarzenie: „Wielkie piękno” jest jak „Spring Breakers”, tyle, że zamiast nastolatków, głównymi bohaterami są starcy. Założę się, że babcia, do której dzwoni jedna z bohaterek filmu Korine’a, bawi się wówczas na jednej z imprez u Jepa Gambardelli.

wielkie piękno

fot./ materiały prasowe

Miejsce 5: „Co jest grane, Davis?” (reż. Joen & Ethan Coen)

Patrycja Mucha:

Złośliwi twierdzą, że gdyby nie kot błądzący po Nowym Jorku, to film nie byłby taki świetny. Nieprawda. Faktem jest jednak, że gdyby zabrakło świetnej ścieżki dźwiękowej, to klimat filmu prysłby w jednej chwili. Stany Zjednoczone lat sześćdziesiątych pokazane są zupełnie inaczej, niż zwykliśmy je oglądać, a ich obraz dopełnia perfekcyjnie dopasowana folkowa muzyka. W „Co jest grane, Davis?” ani widu ani słychu buntu i nastrojów kontestacyjnych, tylko nuda i zrezygnowanie. I właśnie tymi emocjami wygrywają Coenowie, chociaż kolejny raz udowadniają, że potrafią o wiele więcej: rozpisać świetne dialogi oraz doskonale poprowadzić aktorów. Co więcej, wiedzą kogo zaangażować, by ich dzieło wyglądało pięknie. Powiedzieć, że „Co jest grane, Davis?” to świetna muzyka i piękne zdjęcia to zdecydowanie za mało, bowiem proporcje każdego z elementów dzieła filmowego są tu idealnie wyważone. W efekcie dostaliśmy obraz urzekający od pierwszych chwil, do którego będzie chciało się wracać.

co jest grane davis

fot./ materiały prasowe

Miejsce 4: „Boyhood” (reż. Richard Linklater)

Piotr Kałużny:

Dla zagorzałych kinomanów wybór najlepszego filmu roku jest niebagatelnie trudny. Na moje szczęście, gdy do kin trafił „Boyhood”, wybór okazał się dużo łatwiejszy. Pomijam opinie zachwycającej się filmem światowej krytyki czy liczbę nagród i nominacji. Dla mnie najważniejsza jest tu reżyserska precyzja, szczerość, cierpliwość, umiejętność budowania historii i bodajże najbardziej nostalgiczne ujęcie tematu dzieciństwa od czasu „Cinema Paradiso”. Tego filmu się nie ogląda. Jego się przeżywa, tak jak przeżywało się bezpowrotne pierwsze lata życia. Reżyser zawrócił czas i pozwolił mi znowu cieszyć się tym beztroskim dzieciństwem. Takie kino kocham i stąd też ode mnie najwyższa nota w 2014 roku.

boyhood

fot./ materiały prasowe

Miejsce 3/2 ex aequo:

„Grand Budapest Hotel” (reż. Wes Anderson)

Mateusz Sądaj:

Niewiele powstaje filmów wysmakowanych wizualnie i dopracowanych w najdrobniejszym detalu. Sprawa wygląda zupełnie inaczej, kiedy reżyserem jest Wes Anderson z machiną wyobraźni w głowie – w tym wypadku mamy gwarantowaną rozkosz oglądania każdej sekundy ruchomego obrazu. Do autorskiego geniuszu wystarczy dołożyć aktorów rangi Ralpha Fiennesa, Adriena Brody’ego czy Willema Dafoe, a otrzymamy pełną inteligentnego humoru, idealną kompozycję. Baśn Andersona, okraszona matematycznymi symetriami, kolorystycznym dopieszczeniem i fantastycznie nieprawdopodobną fabułą sprawia, że dzieło zasługuje na podium reflektorowego top 10!

grand budapest hotel

fot./ materiały prasowe

„Mama” (reż. Xavier Dolan)

Sławomir Kruk:

Najdojrzalszy z filmów Xaviera Dolana, swoisty rewers głośnego debiutu sprzed paru lat („Zabiłem moją matkę”). Dolan niby wciąż opowiada tę samą historię, ale robi to z większym wyczuciem, unikając nadużywanego w debiucie wrzasku, będąc bardziej świadomym możliwości użycia formy. Za sprawą kwadratowego ekranu 4:4 toksyczna relacja matki i jej nastoletniego syna cierpiącego na ADHD wydaje się jeszcze bardziej napięta, bardziej „ściśnięta”. Zaskakujące swą pomysłowością chwilowe rozszerzenia ekranu do formatu panoramicznego podkreślają pojedyncze momenty ich wspólnego szczęścia. „Mama” to emocjonalny rollercoaster, który przypomina mi sposobem stopniowania dramaturgii powieść „Rubio” Williama Whartona. Oba dzieła opowiadają zupełnie inne historie, ale paleta wydobytych emocji oraz zaskakujące zwroty akcji są podobne.

mama

fot./ materiały prasowe

Miejsce 1: „Ona” (reż. Spike Jonze)

Marta Rosół:

Spike Jonze sprawił, że po wyjściu z kina poczułam to, czego dawno nie byłam w stanie doświadczyć. Dziwna ekscytacja, zaciekawienie, a z drugiej strony obawa, niewytłumaczalny strach. Tak film powinien działać. Dla mnie starcie w bitwie o najlepszy film 2014 roku bezapelacyjnie wygrywa „Ona”. I nie przeszkodziło w tym nawet powierzenie głównej roli żeńskiej (głosu) Scarlett Johanson. Pomogły za to role Joaquina Phoenixa i Amy Adams, od których nie można było oderwać wzroku.

„Ona” to opowieść o problemach współczesnego człowieka, o jego zagubieniu w otaczającym go świecie, o samotności i potrzebie bliskości. Historia tak współczesna, że już bardziej się nie da. Podczas seansu dociera do nas fakt, że to, co widzimy na ekranie i to, co w filmie najbardziej przeraża, dzieje się właśnie w XXI wieku.

Nie można nie wspomnieć o pięknej ścieżce dźwiękowej, w której zatopiłam się zaraz po powrocie do domu, a także niespotykanej estetyce filmu – cieple kolorów, mimo chłodu relacji, jakiejś czułości wyczuwalnej w drobnych gestach, mimo osamotnienia bohaterów.

ona

fot./ materiały prasowe


Oto filmy, które podczas zbierania głosów wymienione zostały minimum dwa razy (w kolejności od największej do najmniejszej liczby zdobytych punktów):

X-Men: Przeszłość, która nadejdzie (reż. Bryan Singer, Jerzy Dominik)
Witaj w klubie (reż. Jean-Marc Vallée)
Jak wytresować smoka 2 (reż. Dean DeBlois)
Pod mocnym aniołem (reż. Wojciech Smarzowski)
Mandarynki (reż. Zaza Urushadze)
Lewiatan (reż. Andriej Zwiagincew)
American Hustle (reż. David O. Russell)
Interstellar (reż. Christopher Nolan)
Zagubiona dziewczyna (reż. David Fincher)
Zacznijmy od nowa (reż. John Carney)
Smak curry (reż. Ritesh Barta)


Swoje dziesiątki najlepszych filmów 2014 sporządzili:

Patrycja Mucha, Marta Rosół, Paweł Świerczek, Mateusz Sądaj, Sławomir Kruk, Bartłomiej Sołtysik, Tomasz Kuźniak, Gabriela Bazan, Michał Twardowski, Piotr Kałużny, Wiktoria Ficek i Kornelia Musiałowska

 

 

korekta: Paulina Goncerz